Tour de Ski: Justyna bierze wszystko

Justyna Kowalczyk wygrała wczoraj przedostatni etap i wszystkie premie. Znów jest liderką i dzisiejszy, rozstrzygający bieg rozpocznie 11,5 sekundy przed Marit Bjoergen

Aktualizacja: 08.01.2012 08:26 Publikacja: 07.01.2012 18:16

Justyna Kowalczyk

Justyna Kowalczyk

Foto: AFP

Korespondencja z Val di Fiemme

Seria etapowych zwycięstw Bjoergen – przerwana. Koszulka liderki – odzyskana. Strata 7 sekund do Marit – zamieniona w przewagę. Plan wykonany, przedostatni podpunkt „10 km klasykiem w Val di Fiemme" można już odhaczyć.

Jeśli Marit przyzwyczailiśmy się nazywać norweską maszyną, to Justyna Kowalczyk stała się w tym sezonie automatem do pracy nad końcowym zwycięstwem w Tour de Ski. Ten wyścig układa się dla niej tak, jakby się go wcześniej nauczyła na pamięć w najlepszych dla siebie wariantach i potem je odtwarzała na trasie. Biegnie skupiona jak nigdy, wszystko ma wyliczone, wszystkiego pilnuje, poza trasą też. – Kończymy, pora na regenerację – przerwała w sobotę wywiady po biegu. Przed nią podpunkt ostatni: wspinaczka. – Przewaga jest mała, Marit na pewno szybko mnie dogoni. I dobrze, bo tę długą prostą przed Alpe Cermis lepiej pobiec razem i dawać sobie zmiany. A potem, na górze, każda będzie już pracowała na siebie. Uff, to będzie w tym roku bardzo trudne Alpe Cermis. Byłam tam pięć razy, wiem co mówię. Marit myśli, że wszystko rozstrzygnie się na finiszu. Ja wolałabym nie – opowiadała już w koszulce liderki.

Oddała ją Bjoergen tylko na jeden etap. W niedzielę o 12.30 (transmisja TVP2 i Eurosport) Justyna i niedługo po niej Marit ruszą ze stadionu, przebiegną ponad 5 km do stoku slalomowego, na którym one biegną pod prąd. – Jest tu moja siostra i opowiadała mi, że fajnie się z niego zjeżdża – uśmiecha się Justyna. Ona też tam pojechała w sobotę przed biegiem na 10 km. – Samochodem. Żeby sobie popatrzeć na góry – tłumaczyła. Tam rozstrzygną z Bjoergen, która z nich jako ostatnia podczas tego TdS wskoczy na podium na miejsce dla zwyciężczyni. Przez osiem etapów wskakiwały tam tylko one. Cztery razy Justyna, cztery Bjoergen.

Na Alpe Cermis zostaną same. Nie będzie już obaw o norweską jazdę drużynową, której Justyna bała się w sobotnim biegu ze startu wspólnego. Bała się do tego stopnia, że na jednym z ostrych zakrętów, na którym akurat nie było kamer, Aleksander Wierietielny stanął z własną, żeby filmować na wypadek, gdyby trzeba było składać jakiś protest. Ale na ten zakręt Justyna wpadła sama, kilka sekund przed Bjoergen i z ogromną przewagą nad resztą stawki. Trenerowi zdążyła krzyknąć, że ma szatańskie narty i żeby się o nic nie martwił. A za metą, gdy Aleksander Wierietielny opowiadał o wrażeniach z biegu i planach na Alpe Cermis, podeszła do niego, przytuliła, podziękowała. I tak się skończyła opowieść trenera, bo mu wzruszenie ścisnęło krtań.

Bieg był taki, jaki sobie wymarzyli. Polski ekspres przemknął przez stadion i trasę, wygrywając obie lotne premie i odrabiając na nich po 3 sekundy do Bjoergen, która przybiegała druga. Na mecie, gdzie Justyna wyprzedziła Marit o 7,5 sekundy i zarobiła kolejne 5 s bonusem, trzecia była Charlotte Kalla. Therese Johaug zdyszana jak rzadko zajęła dopiero 11. miejsce, straciła do Kowalczyk, doliczając bonusy, ponad minutę i jest już o blisko pięć minut z nią w klasyfikacji łącznej.

- To już nie ta Johaug co przed rokiem. W ogóle w biegach sytuacja zrobiła się normalniejsza, już nie ma takiej dominacji Norweżek jak na otwarcie sezonu. Są Justyna i Marit na niesamowitym poziomie, i dalej długo nic. W sobotę nastawiliśmy się na walkę o bonusy na trasie, bo zależało nam, żeby Justyna odrobiła choć te 6 sekund do Bjoergen i żeby w niedzielę ruszyła albo razem z nią, albo z niewielką przewagą – tłumaczył Aleksander Wierietielny.

Decydujący był podbieg pod drugą lotną premię. Tam Justyna zobaczyła, że Bjoergen słabnie i podkręciła tempo. – Kilka razy sobie mówiłam na trasie: przeginasz, zapłacisz za to. Ale jak się okazało, gdy mi było ciężko, to innym dziewczynom jeszcze ciężej. Po drugim bonusie ruszyłam mocniej, zaryzykowałam: jak mnie Marit dogoni, trudno – opowiadała Justyna. Różnica między nimi to rosła, to się zmniejszała, ale Marit ani razu się już z Justyną nie zrównała. A na ostatnim zjeździe Bjoergen jakby pogodziła się z porażką: nie złożyła się od razu do pozycji zjazdowej, tylko wyprostowała i pokazała zwieszając ramiona, jak ma dość. Od tej pory przewaga się powiększała. – Miałam znów świetne narty. Trzymały na podbiegu, ale też świetnie jechały w dół. Myślę, że na Alpe Cermis trochę popracujemy razem. Niewiele mogę powiedzieć o tym, jaka będzie Marit na podbiegu, bo dawno jej tu nie było. Na pewno będzie walczyć, bo od Marit Bjoergen można się spodziewać walki o każdej porze dnia i nocy. Odwykła od zajmowania drugich miejsc, a ja wiem jak to smakuje, za jej sprawą. Ale kiedyś też miałam swój okres dominacji i chyba wróciłam do poziomu z tamtych biegów. A raczej, jakby podpowiadały wyniki, weszłam na poziom wyżej – mówi Justyna. W dwóch edycjach Tour de Ski w których startowała Bjoergen, ostatniego etapu z Kowalczyk nie wygrała. Raz była gorsza o 11 sekund, a raz aż o trzy minuty.

W sobotę wszystko się w Justynie śmiało, ale przyznać otwarcie, że wygrana jest bardzo blisko, nie chciała. – Ja nieważne co się stanie na podbiegu, już teraz czuję się jak zwyciężczyni. Przecież miałam tu mieć 6 minut straty do Marit – mówiła, wspominając wyliczenia jednego z norweskich dzienników przed Tourem. Plan zajęć po ostatnim etapie jest już gotowy: - Jeść, spać, pić.

Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta