Korespondencja z Val di Fiemme
Seria etapowych zwycięstw Bjoergen – przerwana. Koszulka liderki – odzyskana. Strata 7 sekund do Marit – zamieniona w przewagę. Plan wykonany, przedostatni podpunkt „10 km klasykiem w Val di Fiemme" można już odhaczyć.
Jeśli Marit przyzwyczailiśmy się nazywać norweską maszyną, to Justyna Kowalczyk stała się w tym sezonie automatem do pracy nad końcowym zwycięstwem w Tour de Ski. Ten wyścig układa się dla niej tak, jakby się go wcześniej nauczyła na pamięć w najlepszych dla siebie wariantach i potem je odtwarzała na trasie. Biegnie skupiona jak nigdy, wszystko ma wyliczone, wszystkiego pilnuje, poza trasą też. – Kończymy, pora na regenerację – przerwała w sobotę wywiady po biegu. Przed nią podpunkt ostatni: wspinaczka. – Przewaga jest mała, Marit na pewno szybko mnie dogoni. I dobrze, bo tę długą prostą przed Alpe Cermis lepiej pobiec razem i dawać sobie zmiany. A potem, na górze, każda będzie już pracowała na siebie. Uff, to będzie w tym roku bardzo trudne Alpe Cermis. Byłam tam pięć razy, wiem co mówię. Marit myśli, że wszystko rozstrzygnie się na finiszu. Ja wolałabym nie – opowiadała już w koszulce liderki.
Oddała ją Bjoergen tylko na jeden etap. W niedzielę o 12.30 (transmisja TVP2 i Eurosport) Justyna i niedługo po niej Marit ruszą ze stadionu, przebiegną ponad 5 km do stoku slalomowego, na którym one biegną pod prąd. – Jest tu moja siostra i opowiadała mi, że fajnie się z niego zjeżdża – uśmiecha się Justyna. Ona też tam pojechała w sobotę przed biegiem na 10 km. – Samochodem. Żeby sobie popatrzeć na góry – tłumaczyła. Tam rozstrzygną z Bjoergen, która z nich jako ostatnia podczas tego TdS wskoczy na podium na miejsce dla zwyciężczyni. Przez osiem etapów wskakiwały tam tylko one. Cztery razy Justyna, cztery Bjoergen.
Na Alpe Cermis zostaną same. Nie będzie już obaw o norweską jazdę drużynową, której Justyna bała się w sobotnim biegu ze startu wspólnego. Bała się do tego stopnia, że na jednym z ostrych zakrętów, na którym akurat nie było kamer, Aleksander Wierietielny stanął z własną, żeby filmować na wypadek, gdyby trzeba było składać jakiś protest. Ale na ten zakręt Justyna wpadła sama, kilka sekund przed Bjoergen i z ogromną przewagą nad resztą stawki. Trenerowi zdążyła krzyknąć, że ma szatańskie narty i żeby się o nic nie martwił. A za metą, gdy Aleksander Wierietielny opowiadał o wrażeniach z biegu i planach na Alpe Cermis, podeszła do niego, przytuliła, podziękowała. I tak się skończyła opowieść trenera, bo mu wzruszenie ścisnęło krtań.