Miałam ostatni atak paniki przedstartowej, chodziłam i nuciłam. Bałam się strasznie. Nie rywalek, bo na Alpe Cermis nie walczy się z nimi, tylko z samym sobą. Powtarzałam sobie, że nie mogę dać się ponieść emocjom, nie mogę zacząć za mocno. A kusi mnie zawsze, bo nachylenie na początku wspinaczki jest takie, jak lubię.
Opanowałam strach, pomyślałam sobie, że jest już pewna nowa tradycja: w marcu zdobywam Puchar Świata, potem dzięki temu wygrywam plebiscyt "Przeglądu Sportowego", a na drugi dzień po Balu Mistrzów Sportu wygrywam Tour de Ski. Nie chciałam tego zmieniać. Wystarczyło dobrze pobiec na Alpe Cermis. Tylko nie wiem, co teraz, bo z pucharem będzie ciężko, a jest rok igrzysk i Euro, więc chyba w plebiscycie nawet z piłkarzami przegram.
Był jakiś etap, którego się pani szczególnie bała?
Sprintu w Toblach. Wtedy Marit mogła złapać sporo sekund, a gdybyśmy dzień później nie wyruszyły razem na bieg pościgowy na 15 km, to Tour mógł się skończyć różnie. A tak to po sprincie mogłam pierwszy raz poczuć, że zwycięstwo jest blisko. I chyba z tego startu jestem najbardziej dumna.
Biegła pani w każdym etapie tak, jakby pani drogę do zwycięstwa wykuła wcześniej na pamięć.
Prawie tak było, sposób na sprint w Toblach naprawdę znałam już na pamięć, tyle się naoglądałam na powtórkach, jak najlepsze sprinterki sobie z nim radziły rok wcześniej. Nie przeczę, zaczynam przygotowania do Touru dużo wcześniej, analizuję etap po etapie, przygotowuję się psychicznie i fizycznie.