Zgodnie z brytyjskimi przepisami - polskie są zresztą do nich bardzo podobne - przestępstwem jest przemycanie i rozprowadzanie sterydów, ale nie ich posiadanie na własne potrzeby, nawet bez lekarskiej recepty. Wszystko więc zależy od ich ilości w bagażu sportowca. Jeśli nie przesadzi z zapasami, nic nie będzie można mu zrobić.
Jeśli się nie wstydzi, może je nawet potem wyłożyć w lodówce swojego pokoju w wiosce olimpijskiej albo zabrać ze sobą na zawody. Kara spotka go tylko wówczas, gdy te sterydy zostaną znalezione w jego organizmie podczas kontroli antydopingowej.
To krok w tył w porównaniu z ostatnimi igrzyskami, które były dla gospodarzy okazją do zaostrzenia prawa. Tak zrobili Australijczycy przed Sydney 2000, Chińczycy przed Pekinem 2008, Kanada przed Vancouver 2010. Włosi przed Turynem 2006 poprawiać przepisów nie musieli, bo już mieli wystarczająco surowe prawo, o czym się przekonali austriaccy biatloniści, gdy policja zrobiła im nocny nalot. Wiele razy w ostatnich latach okazywało się, że doping najskuteczniej zwalczają nie kontrolerzy, ale policja, straż graniczna itd., o ile tylko mają odpowiedni paragraf. Posiadanie sterydów jest karane również m.in. w krajach skandynawskich, Francji i Niemczech.
Brytyjczycy swojego prawa zmieniać nie chcieli, choć apelował o to minister sportu Hugh Robertson. Ustawę o karze za posiadanie sterydów próbował przeforsować już pod koniec lat 80. były olimpijczyk Ming Campbell, ale przegrał tę walkę.
Starań o uchwalenie takiego przepisu nie popierała m.in. Brytyjska Agencja Antydopingowa (UKAD). Jej przedstawiciele argumentują, że mają silną sekcję wywiadowczą, współpracującą m.in. ze służbą graniczną i celną (WADA, czyli Światowa Agencja Antydopingowa ma umowy z Interpolem i Światową Organizacją Celną).