Myślał indyk o niedzieli

Marcin Możdżonek, kapitan reprezentacji siatkarzy, o grze dla przyjemności i czterech piwach

Publikacja: 27.07.2012 00:32

Myślał indyk o niedzieli

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Pytany o atmosferę w drużynie powiedział pan – „nie ma bajki". Wydawałoby się, że w gronie 12 osób powinniście wszyscy się świetnie rozumieć.

Marcin Możdżonek:

No i my się rozumiemy doskonale. Co nie znaczy, że musimy się kochać. Gdybyśmy mówili, że się kochamy, to wyglądałoby podejrzanie: 12 facetów i wszystko cacy. Lubimy się, tolerujemy, mamy wspólny cel. Na boisku, na treningu i tutaj w wiosce wyznajemy zasadę, że jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ale to nie musi oznaczać sielanki.

Raczej twórczy ferment?

Zawsze przy dużych ambicjach pojawiają się tarcia. A poza tym spędzamy ze sobą dużo czasu i nieporozumienia są normalnością. Co jakiś czas jest głośniejsza sprzeczka, ale kłótni i awantur jak dotąd nie było i mam nadzieję, że nie będzie. Nawet w najlepszym małżeństwie pojawiają się konflikty, muszą i u nas.

Macie kogoś, kto rozładowuje atmosferę?

Mamy pewne sposoby, żeby zniszczyć złe emocje, wyczyścić głowy i się zresetować, ale nie mogę o tym mówić. Nie kłócimy się na treningach, chyba jeszcze nigdy nie ćwiczyłem w takiej atmosferze, kiedy wszyscy są tak skupieni, robią wszystko najlepiej, jak potrafią, i nikt się na nikogo nie obraża za podpowiedzi. Nie ma negatywnych uwag, jeżeli ktoś coś mówi, to nie przez złośliwość, ale żeby było lepiej.

Czuje pan, że za chwilę zacznie się coś wielkiego, że jesteście w centrum sportowego świata?

Nie do końca. Mam jasno określony cel – wyciszyć się i trenować. Nie mogę się doczekać pierwszego meczu. Może to i centrum świata, ale byłem już na uniwersjadzie i na igrzyskach w Pekinie, wszystko wyglądało podobnie. Trzeba robić swoje. Część sportowców przyjechała tylko po to, żeby się ekscytować, zrobić sobie zdjęcie z Sereną Williams albo koszykarzami z NBA. A my tu jesteśmy ze świadomością, że możemy wygrać i tylko to nam w głowach siedzi.

Nie robicie sobie zdjęć?

Krzysiek Ignaczak wszędzie biega z kamerą i aparatem, ale też wie, kiedy to trzeba odłożyć i skupić się na pracy.

Jaki macie sposób na wyciszenie?

Nie można cały czas myśleć o siatkówce, bo głowa by się od tego przegrzała. Czytamy książki, słuchamy muzyki, wygłupiamy się trochę, gramy na komputerze. Kości zostały rzucone, bo żeby ktoś wygrał, ktoś musi przegrać.

Czujecie się drużyną kompletną?

Pozwolę sobie zacytować trenera, który na odprawie technicznej rok temu powiedział nam, że nie jesteśmy najlepszą drużyną na świecie. Nie atakujemy jak Bułgarzy, nie blokujemy jak Rosjanie, nie serwujemy jak Włosi i nie bronimy jak Japonia. Ale mamy serce do gry.

To było rok temu, ale teraz przyjechaliście na igrzyska jako zwycięzcy Ligi Światowej. Poczuł się pan mocny?

To zwycięstwo dodało nam pewności siebie, ale mamy też świadomość, że teraz będzie dużo ciężej. Dochodzi kilka nowych zespołów, to są igrzyska, trzeba przygotować się na ćwierćfinał, żeby przez te dwie godziny być w najlepszej formie, ale czy to się uda – nie wiem. Widzimy jednak, że praca, którą wykonujemy, nie idzie na marne i że sprawdza się to, co robi Andrea Anastasi.

Wyobraża pan sobie siebie ze złotym medalem?

Nie. Przyjęliśmy metodę małych kroczków. Teraz mamy w głowach pierwszy mecz z Włochami i nic więcej. Myślenie o końcowym wyniku byłoby nierozsądne. Myślał indyk o niedzieli, a wiadomo, co było w sobotę. W trakcie meczu skupiamy się na jednej akcji, na jednym punkcie. Wygramy seta? No to brawo. Myślenie dużo w przód by nam przeszkodziło. Oczywiście nie jest tak, że nic nie przechodzi przez głowę. Wiemy, że możemy wygrać igrzyska, ale myślimy też o tym, że równie dobrze możemy odpaść w ćwierćfinale. Taki mętlik.

Anastasi niby was chwali, ale podczas Memoriału Wagnera potrafił zganić i z nerwów rzucić flamastrem.

Chciał nam uświadomić, jak kosztowne mogą być nasze pomyłki. Nie chodzi mi wcale o atak Zbyszka Bartmana, bo wszyscy popełniamy takie same błędy. Ale kiedy mamy coś ustalone, nie można tego zmieniać w trakcie gry. Myślę, że gdyby nawet Zbyszek zdobył punkt, flamaster i tak mógłby polecieć. Chodzi o łamanie dyscypliny taktycznej, co na przykład w ćwierćfinale igrzysk mogłoby się dla nas skończyć fatalnie.

Dużo kosztuje powstrzymanie ułańskiej fantazji?

Coraz rzadziej się ona zdarza. Wyplenili z nas te zapędy.

Jaką osobą jest Anastasi?

On sam i jego asystent Andrea Gardini, który jest siatkarską legendą, dają nam dużo pewności. Widać, że Anastasi wie, co robi, nie eksperymentuje. Ma określoną drogę, obrał ją i twardo się tego wyboru trzyma. Jeżeli komuś się to nie podoba, znajdzie siatkarza na jego miejsce. Anastasi w oczach ma pewność siebie.

Długo się pan uczył, jak z nim postępować?

Trochę czasu było potrzebne. Najlepszą metodą jest obserwacja, im dłużej z nim jesteśmy, tym lepiej go poznajemy, a on poznaje nas. Uważam, że jest dobrym psychologiem, ma kilka książkowych zagrań, które okazują się bardzo skuteczne. Odnajdujemy się w tym, co nam narzucił, każdemu to odpowiada.

Uczył was od podstaw?

Nie, on przyszedł na gotowe. Pierwszy był Raul Lozano, który wprowadził żelazną dyscyplinę, Daniel Castellani był podobny, a Anastasi nie musiał nas już niczego uczyć. Daje nam dość dużo swobody. Gdy trenujemy w Spale, poza treningami widujemy się tylko przy obiedzie. Na kolację i śniadanie każdy przychodzi, jak mu pasuje. Trener w ogóle nas nie sprawdza, nie kontroluje, bo nie ma takiej potrzeby. Każdy z nas ma świadomość tego, że jeśli nie upilnuje się sam, nikt inny tego nie zrobi.

Możecie wypić piwo wieczorem?

Możemy też dwa, trzy albo cztery. Trzeba być tylko sprawnym na treningu, każdy zna swoje możliwości, nie ma żadnych limitów.

Rozmawiamy o 21. Kiedy musicie być w pokojach?

O północy. Trzymamy się tego, nikt nie łamie zasad. Andrea nam zaufał, musimy to docenić i się odwdzięczyć. Nie chcemy zawieść jego zaufania. Było kilka różnych zgrzytów, kiedy musieliśmy się dotrzeć, i wiemy, że nie warto przekraczać granic.

Trener daje palec, zawodnicy biorą rękę.

Trener Anastasi ma w oczach pewność siebie. Obrał określoną drogę i twardo się jej trzyma

Już tacy nie jesteśmy. Skończyło się, gdy przyszły sukcesy.

Wtedy zrozumieliście, że nie warto?

Wtedy łatwiej to zrozumieć. Osiągamy sukcesy dzięki pracy, to jest jedyna droga. Ciężkie treningi plus profesjonalne prowadzenie się daje efekty. Oczywiście są wyjątki, nie jest tak, że nikt się nie napije albo nie zje kubełka z KFC. Wtedy goni nas trener od przygotowania fizycznego, ale czasami i takie rzeczy są potrzebne.

Macie trudne charaktery?

To grupa 12 indywidualistów. Połączyła nas chęć, by grać wielką siatkówkę. Reprezentujemy kraj, to też jest coś. Gramy dla przyjemności, to jest niesamowite występować w Polsce, w Spodku, Ergo Arenie czy jakiejkolwiek innej hali, we wspaniałej atmosferze. Gramy dla tych ludzi, dla hymnu. Zarobków wielkich z kadry nie mamy, nie możemy się porównywać do piłki kopanej, gdzie zawodnicy dostają pieniądze za brak wyników. Biletów na mecze dla naszych rodzin też nie dostaliśmy, ale nikt nie płacze.

Po sukcesach nikomu nie odbiło?

Po wygranych turniejach dostajemy setki esemesów. Gratulacje przychodzą od osób, o których myślałem, że dawno nie żyją. Wszyscy z nas tak mają. Ale sodówka nie uderza, nas takie sytuacje bawią. Chwalą nas już tylko po ważniejszych zwycięstwach, Memoriał Huberta Wagnera nikogo nie wzrusza, ale to chyba normalne.

Czuje pan popularność?

Na pewno jestem rozpoznawalny, ale zawsze tak było. Nikt nie wiedział, że jestem Marcinem Możdżonkiem, ale byłem wysoki i słyszałem: musi w coś grać, chodź, zapytamy w co. Nie przeszkadza mi to, ale też nie ekscytuje. To jest część naszej pracy.

Jak to jest całe życie patrzeć na wszystkich z góry?

Mam 211 centymetrów wzrostu, przyzwyczaiłem się do tego i z nikim bym się nie zamienił. Zawsze byłem wyższy o głowę od rówieśników, całą podstawówkę, całe liceum. Najpierw grałem w koszykówkę, później w piłkę ręczną, ale pochodzę z Olsztyna, gdzie są bogate tradycje siatkarskie, i postawiłem na ten sport. Rosłem regularnie, ale w drużynie są tacy, co wystrzelili nagle, po 20 centymetrów w jeden rok.

Dostał pan dostawkę do łóżka w Londynie czy śpi na podłodze?

Śpię normalnie, na łóżku. Przyzwyczaiłem się do tego, że w hotelach bardzo rzadko są łóżka odpowiedniej długości. Po dostawkę nie chciało mi się iść, w domu mam meble w sypialni na zamówienie.

Mecze w Londynie będziecie rozgrywać w różnych godzinach. To ma znaczenie?

Igrzyska są specyficzne. Czasem gramy o 9 rano, czasami późnym wieczorem. To nie jest idealna sytuacja, ale wszyscy mamy takie same warunki i to nie może przeszkadzać. Lubię grać po południu, około 17–18, wtedy gdy zazwyczaj trenujemy. Nie lubimy grać wieczorem. Wracamy do hotelu o 23.30, a bywa, że zasypiamy około czwartej nad ranem, bo dopiero wtedy schodzi adrenalina.

To może nie powinniście iść na ceremonię otwarcia? Chce się panu?

Nie wiem. W Pekinie nie byłem, teraz jest blisko, to może się wybierzemy.

Pytany o atmosferę w drużynie powiedział pan – „nie ma bajki". Wydawałoby się, że w gronie 12 osób powinniście wszyscy się świetnie rozumieć.

Marcin Możdżonek:

Pozostało jeszcze 98% artykułu
Sport
Rafał Sonik z pomocą influencerów walczy z hejtem. 8 tysięcy uczniów na rekordowej lekcji
doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta