Korespondencja z Londynu
– Będę kibicował Polsce do końca tych igrzysk, man! Gdyby nie Polska, toby tu w ogóle biznesu nie było! – krzyczy Lenny, Amerykanin, który z nielegalnego handlu biletami utrzymuje domy w Nowym Jorku i Orlando, ale o cokolwiek go zapytać, jest niezadowolony.
– Wszędzie już byłem, na igrzyskach, mundialach. I powiem ci, że tak słabo jak w Londynie, to nie było nigdzie. Jestem tu pierwszy raz i nigdy nie wrócę. Nigdy. Gdzie w Polsce mieszkasz? W Warszawie? To u ciebie też byłem. I w Poznaniu, w Gdańsku, we Wrocławiu. Trzy tygodnie u was mieszkałem na Euro 2012. W sumie nieźle było, policja trochę pilnowała, ale ci tutaj to dopiero są cięci. Znajdą bilety, to idziesz w kajdanki. A potem widzisz puste miejsca na trybunach, bo porozdawali bilety Coca-Colom, Budweiserom i teraz się dziwią, że się nie wszystkim sponsorom chciało przyjechać. Mają za swoje – mówi Lenny.
Idźcie za róg
Policjanci przeszukiwali go już dwa razy, ale przecież głupi nie jest. Bilety trzyma jego kolega, Lenny odpowiada za public relations. Czyli chodzi w tę i z powrotem po Eardley Crescent, ulicy prowadzącej od metra do hali siatkarskiej na Earl's Courcie, i syczy: „Tickets, tickets". Jak go ktoś zaczepi, to najpierw taksuje wzrokiem, czy nie tajniak, mówi, że on bilety owszem, ale chce kupić, a nie sprzedać. Dopiero jak się przekona, że jest bezpiecznie, pokazuje: – Idźcie za róg, na Polska – Bułgaria są za 80 funtów – mówi.
Oficjalne ceny ustalone przez organizatorów igrzysk to od 20 funtów za najsłabsze miejsca podczas jednej sesji – sesja to po dwa mecze, rano i wieczorem – do 65 funtów za najlepsze. Ale te za 20 zniknęły błyskawicznie, a po 45 i 65 skończyły się kilka dni temu. Na mecze innych drużyn jeszcze są, ale na polskie nie. A jak od czasu do czasu się pojawią w internetowym systemie sprzedaży, to zaraz coś się zawiesza.