Korespondencja z Londynu
Polacy wkroczyli na lekkoatletyczny stadion ze złotem Tomasza Majewskiego, a zeszli z niego ze srebrem Anity Włodarczyk. Co było pomiędzy, można na razie puścić w niepamięć, bo zakończenie było znakomite. I chwytające za serce: Włodarczyk włożyła na konkurs buty i rękawicę, które dostała od rodziców zmarłej trzy lata temu Kamili Skolimowskiej, pierwszej mistrzyni igrzysk w rzucie młotem.
Nigdy wcześniej w olimpijskich konkursach kobiety nie rzucały tak daleko jak w Londynie, kolejność cały czas się zmieniała. Poza pierwszym miejscem, złoto wzięła mistrzyni świata z Daegu Tatiana Łysenko, swego czasu zawieszona za doping, najlepsza od pierwszej do ostatniej próby. Włodarczyk też mogła być mistrzynią, w czwartej serii rzuciła najdalej w konkursie, utrzymała się w kole, ale młot wypadł kilkanaście centymetrów poza wyznaczone pole.
– Rzuciłam wtedy aż za dobrze technicznie i młot nabrał większej prędkości, niż się spodziewałam – mówiła Polka. Po tym rzucie złapała się za głowę, ale po konkursie nie miała niedosytu. Bo równie dobrze mogła zostać bez medalu, w trzeciej serii zepchnęła ją na czwarte miejsce Niemka Kathrin Klaas.
Wszystko rozstrzygnęło się w dwóch ostatnich seriach. Najpierw było 77,10, najlepszy wynik Polki w sezonie i awans na drugie miejsce, a na koniec Anita zakręciła jeszcze o pół metra dalej, 77,60. To był rzut, który, jak się później okazało, uratował jej srebro, gdy sprawa medali trafiła do stolika sędziowskiego.