Sąd federalny w teksaskim Austin, rodzinnym mieście Armstronga, odrzucił jego pozew przeciw Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA), wytrącając mu z ręki najgroźniejszą broń, której mógł użyć, by nie dopuścić do procesu za dopingowe oszustwa w latach 1998-2007.
Armstrong przekonywał, a wspierała go w tym Międzynarodowa Unia Kolarska (UCI), że USADA nie ma prawa zajmować się tą sprawą i że jego konstytucyjne swobody będą zagrożone podczas prowadzonego przez nią postępowania.
Sędzia Sam Sparks uznał, że ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. A uzasadnienie, jakie Sparks dołączył do tej decyzji, można streścić tak: jeśli Armstrong i UCI naprawdę się uparli, by psuć wizerunek kolarstwa, to nie można im tego zabronić. Ale niech amerykańskich sądów w to nie mieszają.
Armstrong ma jeszcze prawo do jednej apelacji, ale wątpliwe, by coś dała. Ma już właściwie do wyboru tylko dwie drogi: przyznać, że się dopingował, że po siedem zwycięstw w Tour de France jechał na niedozwolonym wspomaganiu i poprosić USADA o jak najłagodniejszy wyrok lub odpierać zarzuty agencji dopingowej podczas postępowania i tzw. publicznego arbitrażu. Ale wtedy musi się liczyć z tym, że zostanie wzięty w krzyżowy ogień pytań, skonfrontowany z zeznaniami byłych kolegów, którzy potwierdzili, że w grupach zawodowych, w których jeździli razem z Armstrongiem, przede wszystkim w US Postal, były programy dopingowe, a on sam zachęcał do szprycowania się. USADA zapewnia, że ma więcej niż dziesięciu świadków, którzy to potwierdzą.
Armstrong nigdy nie został złapany na dopingu, ale od lat pojawiały się relacje jego byłych kolegów i znajomych, oskarżające go o dopingowe oszustwa. Krótko mówiąc, Lance musi teraz zdecydować, czy dalej grać szeryfa, czy może jednak skruszonego i stracić tytuły wywalczone na dopingu, ale ocalić chociaż resztkę sympatii u Amerykanów.