Dla wielkich koncernów, pompujących grube miliony w Formułę 1, obecność w Stanach Zjednoczonych jest niezwykle atrakcyjna z biznesowego punktu widzenia. Dyrektor marketingu każdej szanującej się firmy przebiera nogami na samą myśl o możliwości pokazania swojego logotypu milionom amerykańskich kibiców. Problem w tym, że amerykańscy kibice mają w nosie zawody Grand Prix – wcale nie dlatego, że Formuła 1 nie stara się zaistnieć za Wielką Wodą.
Prób było wiele: w trwającej od 1950 roku historii wyścigowych mistrzostw świata kierowcy Formuły 1 gościli aż na dziewięciu amerykańskich torach. W 1982 i 1984 roku rozgrywano tam aż trzy wyścigi, czyli prawie jedną czwartą ówczesnego kalendarza. Na próżno: w USA królują lokalne zawody NASCAR. Owalne tory, prosty sprzęt – samochody z czterobiegową skrzynią biegów, antycznym gaźnikowym silnikiem i stalowym nadwoziem – oraz dużo akcji w wyścigach (widowiskowe karambole, czasami bójki między zawodnikami) to recepta na przyciągnięcie uwagi przeciętnego zjadacza hamburgerów.
KERS, DRS, kanał F czy szlifowane w tunelach aerodynamicznych skrzydełka, dające 0,1 sekundy zysku na okrążeniu, niepotrzebnie komplikują widowisko. Formuła 1 jest też zbyt sterylna: amerykański kibic lubi zajrzeć do padoku, popatrzeć z bliska, jak mechanicy zajmują się sprzętem. Na torach F1 nie ma takiej możliwości: każdy zespół pilnie strzeże swoich tajemnic, a dostęp do zamkniętej enklawy za garażami jest w zasięgu tylko nieprzyzwoicie bogatych, których stać na wydanie kilku tysięcy euro za specjalną wejściówkę.
Strzałem w stopę dla Formuły 1 był jeden z ostatnich wyścigów na torze Indianapolis. W 2005 roku samochody wyposażone w opony Michelin ze względów bezpieczeństwa zostały wycofane z wyścigu. Francuskie ogumienie pękało na szybkim, nachylonym łuku słynnego toru, a ponieważ rywale – całkiem słusznie – nie zgodzili się na zainstalowanie w tym miejscu spowalniającej szykany, czternastu kierowców zjechało z toru tuż przed startem. Amerykańscy kibice obejrzeli pasjonujące „zawody" z udziałem sześciu samochodów na oponach Bridgestone: dwóch Ferrari i czterech aut z szarego końca stawki. Gwizdom nie było końca i nawet wysokie siatki ochronne nie stanęły na drodze rzucanym na tor butelkom, ogryzkom i innym śmieciom.
Kilkanaście lat wcześniej Grand Prix USA organizowano na ulicznym torze w Phoenix. W każdym innym miejscu na świecie miejski wyścig – jak w Monako, Singapurze czy Melbourne – jest atrakcją dla kibiców spragnionych motoryzacyjnego święta. W 1990 roku Formuła 1 przegrała rywalizację o uwagę kibiców... z wyścigiem strusi na przedmieściach Phoenix, który przyciągnął trzykrotnie większy tłum. Rok później na trybunach zasiadło nieco ponad 18 000 widzów i F1 po raz kolejny uciekła ze Stanów z podkulonym ogonem.