To był czas pierwszych miłości do Magdy i Eli z osiedla, pierwszych męskich przyjaźni, grzybów na Aleksandrowie, kąpieli w Wiśle na Błotach, wyjazdów z Hutnikiem na mecze – od Garwolina, przez całą Warszawę, po Ostrołękę i Wyszków. I czas marzeń, jakie mogą mieć kilkunastoletni chłopcy, oglądający w telewizji mistrzostwa świata w Anglii. Marzeń o takich samych meczach, wielkim świecie, życiu trochę innym niż to, wprawdzie szczęśliwe, ale skromne, w drewnianym domku w stylu świdermajer, stojącym między sosnami, jałowcami i bzami, sto metrów od boiska i pętli autobusowej linii 146 oraz pośpiesznego C.

A potem to wszystko zaczęło się spełniać. Matura w Liceum nr XXV przy Halnej, studia na uniwersytecie, pierwsza praca w redakcji „Sztandaru Młodych”, a potem w „Piłce Nożnej”. A wszędzie i zawsze piłeczka, piłeczka, piłeczka. A-klasa, liga międzyuczelniana, jakieś zaszczyty w mistrzostwach Polski dziennikarzy, mecze w FC Publikator – z wielkimi gwiazdami futbolu i sportu w mojej drużynie lub przeciw nim.

Wspólne dorastanie z drużyną Kazimierza Górskiego, oglądane na własne oczy mecze na mistrzostwach świata, czerwony Johnnie Walker z coca-colą, pity w mieszkaniu Kazia Deyny na Świętokrzyskiej. Marzenia, snute wspólnie z moim przyjacielem Rysiem Wilkiem obok szlabanu na przejeździe kolejowym w Falenicy, się spełniły. Uważam się za człowieka szczęśliwego, żyję w wolnym kraju, szukam dobrych stron, nawet kiedy ich nie ma i zwykle je znajduję.

Ale Falenicy mi brakuje jak Kresowiakom Lwowa. Tyle że ja mogę do niej dojechać w pół godziny. Zobaczyć się z kolegami na stacji kolejowej, która dziś nosi nazwę Kinokawiarnia Falenica, przejęła rolę klubu osiedlowego przy Filmowej oraz kina Szpak przy Bysławskiej. I kiedy wpisuję do książki dedykacje dla braci Wilków, Mietka Pyzy, Wieśka Benczarskiego, Wieśka Nowaka, Tadka Popisa, Ryśka Kowalczyka, Zygmunta Niedziółki, Olka Gąsowskiego, widzę nasze mecze na piaszczystym boisku, na którym znaliśmy każdą kępkę znikającej trawy i nikt przez kilka lat nas nie pokonał.

Nie ma już tego boiska. Kilka tygodni temu rozebrano mój drewniany dom, który jest sezamem najpiękniejszych wspomnień, ale nie należał do nas od dawna. Została mi po nim biała blaszana tablica w drewnianej, zbutwiałej ramie, wisząca przez kilkadziesiąt lat na bramie. Mój brat namalował na tablicy adres: „M. Kamieńskiego nr 8”. Mój szwagier zdjął ją niedawno z furtki, ratując przed niechybną zagładą. To jest w tym roku mój najważniejszy prezent gwiazdkowy, pamiątka po świecie, którego już nie ma.