Kiedy się zorientowali, że jest zupełnie inaczej, było już za późno. Nie wiem, co trenerzy mówili im o przeciwniku, ale w gazetach mogli przeczytać, że jest do pokonania. Kiedy liczyliśmy na drugą, wyrównującą bramkę, straciliśmy trzecią.
Nadzieją była przerwa, po której spodziewaliśmy się ataku, ale nic takiego nie nastąpiło. Jeszcze przed przerwą odczuliśmy, na czym polega cwaniactwo w piłce. Ukraińcy grali według zasady panującej przed laty na boiskach LZS: strzelamy dwie bramki i rąbiemy. Dużo faulowali, sędzia był dla nich łaskawy, a Polacy nie potrafili znaleźć sposobu na takiego przeciwnika.
W drugiej połowie Ukraina dominowała, nie musząc już uciekać się do fauli.
Żaden z Polaków – może z wyjątkiem Artura Boruca – nie zagrał na przyzwoitym poziomie. Beznadziejni byli wszyscy obrońcy, żaden z pomocników nie potrafił pokierować drużyną, Robert Lewandowski znowu był sam z przodu, a w takiej sytuacji może tylko Leo Messi dałby sobie radę.
Zgodnie z teorią słynnego angielskiego selekcjonera Alfa Ramseya, jeśli zawodnicy nie potrafią się ze sobą porozumieć, to znaczy, że trener dokonał złego wyboru. Tyle że Waldemar Fornalik zebrał samych najlepszych polskich piłkarzy. Najlepszych, nie znaczy dobrych. Jeśli zawodnik przeciętny nie chce wyrównać różnicy w umiejętnościach bieganiem i ambicją, to przegrywa.