W każdym zespole startuje po dwóch kierowców – taki jest zresztą regulaminowy wymóg w Formule 1. Zawodnicy są tak naprawdę pracownikami ekipy i teoretycznie mają obowiązek słuchać szefa i wydawanych przez niego „poleceń zespołowych" – mimo że wielu z nich zarabia kilka razy więcej od pryncypała, nie wspominając już o tym, że łatwiej jest znaleźć zdolnego menedżera do prowadzenia teamu niż kierowcę jeżdżącego na poziomie Alonso, Vettela czy Hamiltona.
Obracający setkami milionów dolarów zespół ma prawo do zatroszczenia się o korzystny wynik – a takim jest bez wątpienia zdobycie dwóch pierwszych miejsc na mecie. Jeśli żaden z kierowców nie walczy w danym momencie o zapewnienie sobie indywidualnego tytułu mistrza świata (a trudno o tym mówić w drugim wyścigu sezonu), to z punktu widzenia ekipy kolejność zawodników na mecie jest w zasadzie bez znaczenia. Ważne, żeby zdobyć maksimum punktów dla zespołu – co też przekłada się bezpośrednio na korzyści finansowe, bo premie z tytułu podziału zysków ze sprzedaży praw do transmisji TV są dzielone proporcjonalnie do pozycji w klasyfikacji konstruktorów. Sytuacja oczywiście może się zmienić, kiedy jeden z zawodników walczy o indywidualny tytuł – wówczas „polecenia zespołowe" wydawane są po to, aby zapewnić mu jak największą zdobycz punktową nawet kosztem partnera z ekipy.
Ostatnia rzecz, na której zależy zespołowi, to kolizja między kierowcami. Red Bull jest na tym punkcie szczególnie wyczulony, bo podczas Grand Prix Turcji 2010 nieprzemyślany atak Sebastiana Vettela na jadącego na czele stawki Marka Webbera zakończył się kolizją i podwójne zwycięstwo sprzed nosa sprzątnął im McLaren. Tydzień temu w Malezji nie zastanawiano się zatem zbyt długo i po ostatniej zmianie opon obu kierowców poinstruowano, aby dowieźli zajmowane przez siebie pozycje do mety, nie walcząc między sobą. Webber posłuchał polecenia i skręcił obroty silnika, przestawiając się na tryb spokojnej jazdy – o ile można w ogóle o czymś takim mówić w odniesieniu do wyścigów Formuły 1. Vettel miał swój plan, wykorzystał sytuację i wyprzedził Australijczyka. Gdyby to była walka bokserska, mówilibyśmy o nokautującym ciosie zadanym po gongu obwieszczającym koniec rundy.
To zajście z jednej strony pokazało, że w przypadku Vettela żądza zwyciężania przesłania wszystko inne – łącznie z poleceniami ze strony zespołu, który zawsze stał za nim murem i bronił go nawet w tak absurdalnych sytuacjach, jak zawiniona przez niego kolizja z Webberem sprzed trzech lat. Z drugiej strony ten incydent obnażył też słabość szefa Red Bulla Christiana Hornera, który nie był w stanie wymóc posłuszeństwa na swoim podopiecznym. Jedyne, na co się zdobył – poza podkreślaniem po wyścigu, że Vettel „postąpił źle" – było strofowanie go przez radio, niczym niesfornego uczniaka: „Daj spokój Seb, to było głupie". Jakże inaczej na tle Hornera wypadł szef Mercedesa Ross Brawn, który bez problemu usadził Nico Rosberga na czwartej pozycji, wybijając mu z głowy pomysł walki z jadącym na trzecim miejscu zespołowym partnerem Lewisem Hamiltonem.
Vettel osiągnął swój cel: to on wygrał Grand Prix Malezji, to on dopisał do swojego konta 25 punktów, to on potwierdził, że mistrzowski zespół Red Bull jest tak naprawdę jego podwórkiem. Bura od szefostwa, naburmuszona mina Webbera, wreszcie kąśliwe uwagi ze strony kibiców czy dziennikarzy – to niewielka cena za maksymalną zdobycz punktową. W końcu grzeczni, ulegli chłopcy nie zostają mistrzami świata.