Ten człowiek to Mirosław Trzeciak, który w oczach futbolowych prześmiewców zapracował na dozgonną sławę tym, że nie wykazał zainteresowania Lewandowskim jako dyrektor sportowy Legii Warszawa, bo właśnie podpisał kontrakt z Mikelem Arruabarreną. „Mamy Arruabarrenę, po co nam Lewandowski" - to dziś brzmi jak tytuł kabaretowego skeczu.

Nie dołączę jednak do prześmiewców Trzeciaka, bo podejrzewam, że życie dyrektorów teatrów, reżyserów filmowych, a nawet menedżerów w biznesie, składa się właśnie z takich pomyłek. Każdy z nich na kimś kiedyś się nie poznał (jak się nazywał ten wydawca, który odrzucił „Harry'ego Pottera"?) i chce o tym zapomnieć, ale jest to trudne, gdy człowiek, którego talentu nie dostrzegliśmy rzuca świat na kolana. W sporcie nie może być inaczej.

Taka pomyłka piłkarskiego menedżera jest wstydliwa, ale nie musi być dożywotnio kompromitująca, o ile jest jednorazowa i nie stoi za nią całe nieuczciwe zawodowe życie. Jeśli Trzeciak rzeczywiście uważał, że Arruabarrena był bardziej utalentowany od Lewandowskiego, to Bóg z nim, jeśli natomiast Polaka nie dostrzegł, bo z hiszpańskim futbolem wiązały go poważne interesy, bo wolał kogoś stamtąd z powodów nie do końca boiskowych, to już znacznie gorzej.

Na pocieszenie Mirosława Trzeciaka mogę tylko przypomnieć, że Janusz Gajos zdawał do szkoły aktorskiej bodaj pięciokrotnie. Za każdym razem, gdy widzę go na ekranie, mam ochotę sprawdzić jacy wizjonerzy zasiadali w tych egzaminacyjnych komisjach i jakiego Arruabarrenę postanowili kształcić w swojej wyższej szkole teatralnej. Trzeciak nie zasłużył, by wziąć na siebie całą winę.