Mija 20 lat od pana sukcesu: wygranego etapu w Pirenejach i trzeciego miejsca w klasyfikacji końcowej. Co pan najbardziej zapamiętał z tamtego wyścigu?
Do końca życia nie zapomnę tych tłumów ludzi w górach. Głośnych, wesołych, poprzebieranych. Z flagami swoich krajów w rękach, ale kibicujących każdemu. Nawet tym z końca stawki. To było budujące. Wydaje mi się, jakby to było rok czy dwa lata temu. Podczas dekoracji na Polach Elizejskich łezka w oku mi się zakręciła.
W debiucie, w 1992 roku nie ukończyłem wyścigu, musiałem się wycofać z powodu kontuzji. W kolejnym roku wiedziałem już, że od startu trzeba walczyć. Postanowiłem, że muszę wygrać przynajmniej jeden etap. I akurat udało się ten najcięższy, do Saint-Lary-Soulan, z finiszem 20, 30 km pod górę. Koledzy z mojego zespołu GB-MG Maglificio bardzo się ucieszyli, bo był on lepiej płatny.
Co było dla pana najtrudniejsze w Wielkiej Pętli?
Gdy w trakcie jazdy pod górę, zostawałem sam, nie dostawałem nikogo do pomocy. Ale to też wzmacniało charakter. Na Tour nie można przyjechać nieprzygotowanym. Tam nie ma miejsca na błędy i moment dekoncentracji, bo szybko zostanie się wyeliminowanym.