Dziś ta sentencja byłaby już ryzykowna, bo wkrótce sklonowany koń może być mistrzem olimpijskim. Prace trwają od dziesięciu lat, żyją klony konia – dwukrotnego złotego medalisty w ujeżdżeniu. Przypomniała o tym PAP w ciekawej depeszy traktującej o jeździectwie. Rzuciłem się na nią jak wygłodzony koń, bo ten sport z wysokonakładowych mediów zniknął zupełnie, a jak czytałem w ubiegłym tygodniu, znika też w wersji papierowej miesięcznik „Koń Polski”, który był kiedyś moją obowiązkową lekturą.
Klonowanie nie jest pierwszą próbą pójścia na skróty w hodowli wyczynowych koni (sportowych i przede wszystkim wyścigowych). Nasienie wybitnych ogierów zawsze było bardzo cenne, matki dobierane starannie. Ale ta metoda selekcji wydawała się możliwa do zaakceptowania, choć już wówczas moraliści pytali: skoro koń jest olimpijczykiem tak jak człowiek, to, czy można go wyhodować? Igrzyska to w końcu nie wyścigi w Ascot ani pogoń za lisem.
Teraz złoty medal może zdobyć już nie starannie dobrany, ale jednak naturalny potomek, lecz po prostu kopia triumfatora sprzed lat. Międzynarodowa Federacja Jeździecka pozwala na starty w zawodach takich koni.
Czy to się uda? Aż strach pomyśleć, że może. W sporcie ludzi osiągnięcia genetyczne też już są wykorzystywane, ale mistrzów jeszcze chyba się nie klonuje. Na razie mówi się tylko o poprawianiu zużytych mięśni i ścięgien przy pomocy genetyków.
Konie zawsze w sportowym treningu traktowane były gorzej od ludzi. Przeszkody z drutem pod prądem, by konia bolało, gdy popełnia błąd, bywały w użyciu nawet w stajni sławnego niemieckiego rodu Schockemoehle. Teraz mamy klonowanie, czyli zwierzę bez mamy i taty, jakby powiedział Jerzy Stuhr w „Seksmisji”. Do zobaczenia na igrzyskach. Citius, altius, fortius, krezus.