Wiadomo, że motoryzacja – obok kuchni i pięknych kobiet – to jedna z największych włoskich pasji. Kiedy w grę wchodzi słynna czerwień Ferrari, obecna w Formule 1 od samego początku istnienia wyścigowych mistrzostw świata, możemy już mówić o kulcie czy nieomal religii. Tor Monza to święte miejsce dla wyznawców Scuderii Ferrari, określanych mianem „tifosi". Obowiązkowy kolor stroju to oczywiście czerwony, w skład wyposażenia wchodzą flagi (włoskie i z czarnym koniem Ferrari), trąbki, a dawniej także nożyce do cięcia drutu. Dzięki nim można było obejrzeć wyścig, nie płacąc za bilety, a po zakończeniu – czasami nawet tuż przed – utorować sobie drogę na tor i pod podium. Stamtąd mechanicy w popłochu usuwali zjeżdżające po ukończeniu walki samochody, bo gdyby dopadła je wyjąca szarańcza wyznawców motoreligii, to nie byłoby co zbierać...
Teraz organizatorzy oficjalnie wpuszczają kibiców na tor, oczywiście po zakończeniu rywalizacji. Z jedynego w swoim rodzaju podium, wyciągniętego nad prostą startową, pierwsza trójka Grand Prix Włoch ma pod sobą morze fanatyków umundurowanych na czerwono. Gdy na podium stoi kierowca Ferrari, drzewa w parku Monza trzęsą się od wiwatów. Swoją drogą to też wyraz uwielbienia i tradycji do wyścigów w tym kraju. Trudno sobie wyobrazić, żeby na przykład w Polsce ktoś zezwolił na organizację w sercu „zielonych płuc" wielkiego miasta tak głośnych zawodów, odwiedzanych przez ponad 100 tys. kibiców. Inna rzecz, że tutaj ryczące auta stanowią część parkowego krajobrazu już przez ponad 90 lat – Autodromo Nazionale Monza otwarto we wrześniu 1922 roku.
Włoscy „tifosi" są zaślepieni miłością do jedynego słusznego zespołu, który zresztą triumfował na Monzy aż 18 razy. Nie zwracają żadnej uwagi na swoich rodaków, którzy jeżdżą w innych zespołach. Kiedy w 1983 roku na innym włoskim torze Imola lokalny kierowca Riccardo Patrese stracił szansę na zwycięstwo, rozbijając samochód sześć okrążeń przed metą, kibice wiwatowali na stojąco. Pech Patrese polegał na tym, że jeździł w brytyjskim Brabhamie, a po jego wypadku liderem został Francuz Patrick Tambay, startujący dla Ferrari.
W 1977 roku po wyścigu na Monzy Nikiemu Laudzie brakowało tylko jednego punktu do zdobycia drugiego w karierze tytułu mistrza świata, oczywiście w barwach Scuderii. Wiadomo było już jednak, że po sezonie Austriak opuści szeregi włoskiej ekipy i odejdzie do Brabhama. Po wyścigu Lauda próbował odlecieć do domu swoim helikopterem, ale włoski kontroler lotów nie chciał wydać mu pozwolenia na start – otwarcie mówiąc, że go nie wypuści, bo kierowca odchodzi ze Scuderii. Niki przytomnie zauważył, że jego nowy zespół korzysta z włoskich silników Alfa Romeo i tylko dzięki temu zagorzały patriota zezwolił mu na odlot.
Na dozgonną wdzięczność „tifosi" zasłużył sobie tylko jeden kierowca, który nigdy nie startował w Scuderii. Francuz Jean-Louis Schlesser zaliczył w 1988 roku na Monzy swój jedyny występ w Formule 1, zastępując w Williamsie chorego Nigela Mansella. Dwa okrążenia przed metą prowadzący w wyścigu Ayrton Senna zderzył się ze Schlesserem przy dublowaniu. Obaj zakończyli jazdę, a po odpadnięciu Brazylijczyka podwójne zwycięstwo odnieśli kierowcy Ferrari: Gerhard Berger i Michele Alboreto. Był to jedyny wyścig w sezonie 1988, który nie został wygrany przez McLarena – a triumf duetu Scuderii nastąpił dokładnie cztery tygodnie po śmierci Enza Ferrariego, legendarnego założyciela słynnej marki.