Przez lata był kolarzem niespełnionym. Marzył o sukcesie w Wielkim Tourze, ale albo walczył z kontuzjami, albo pełnił rolę pomocnika gwiazd. Teraz wreszcie wyszedł z cienia. 18. sezon w zawodowym peletonie przyniósł Hornerowi triumf w wyścigu Vuelta a Espana.
– Całą karierę byłem niedoceniany. Nie dostawałem zadań, na które zasługiwałem, nie myślano o mnie jako o liderze. Z jakiegoś powodu przez cały ten czas uważany byłem za gorszego kolarza, niż jestem w rzeczywistości. A przecież wygrywałem od 1996 roku – mówi Horner, który w październiku będzie obchodził 42. urodziny.
Zwycięstwa rzeczywiście były, choć nie pierwszoplanowe. Poza USA błysnął dopiero w 2005 roku, wygrywając etap i zajmując piąte miejsce w Tour de Suisse. Zyskał opinię dobrego i pracowitego kolarza, a jednocześnie „równego faceta”. Uśmiechem, otwartością i zamiłowaniem do hamburgerów podbijał serca, ale materiałem na idola nigdy nie był. Lance Armstrong i Levi Leipheimer, koledzy z Astany, nazywali go „wieśniakiem”. Do pierwszej ligi nie awansował nawet po dziewiątym miejscu w Tour de France w 2010 roku. W kolejnym sezonie organizatorzy Tour of California, największego amerykańskiego wyścigu, nie zaprosili go na konferencję prasową z udziałem gwiazd. Nieco ponad tydzień później Horner został triumfatorem całej imprezy.
Ten rok zaczął dobrym szóstym miejscem w Tirreno-Adriatico, ale na włoskich drogach doznał kontuzji kolana, która wykluczyła go ze startów na ponad pięć miesięcy. Kiedy rywale walczyli w Giro d'Italia i Wielkiej Pętli, Amerykanin przechodził rekonwalescencję, spędzał czas z rodziną i zajmował się domem.
Mająca nieco niższą rangę Vuelta stała się dla niego okazją do uratowania sezonu, tym bardziej że z wyścigu wycofało się kilku liderów peletonu, z Chrisem Froomem, Nairo Quintaną i Alberto Contadorem na czele.