Wiele miesięcy przed finałem nazwano to wydarzenie „Larry Ellison Vanity Project” (Projekt próżności Larry’ego Ellisona), i słusznie, skoro szef Oracle Corp., wielkiej firmy produkującej oprogramowanie, w zasadzie przewrócił do góry nogami pomysł szlachetnej rywalizacji na morzu sprzed 162 lat.
Jako zdobywca Pucharu Ameryki w 2010 roku decydował o miejscu i sposobie rywalizacji, wybrał to, co od kilkunastu dni pokazywały kamery z helikopterów w Zatoce San Francisco: wyścigi 72-stopowych katamaranów z żaglo-skrzydłem i innymi cudami współczesnej techniki żeglarskiej.
Kolekcjoner wrażeń
Było szybko jak nigdy, niebezpiecznie jak nigdy i, przede wszystkim, drogo jak nigdy. Bariera uczestnictwa była za wysoka dla 11 z 15 wstępnie zgłoszonych syndykatów. Wydatek od 65 mln do ok. 100 mln dol. na kampanię to był wstęp (uważa się, że finaliści wydali znacznie więcej), na który pozwolić sobie mogli tylko naprawdę bogaci i naprawdę ogarnięci pasją wygrywania wyścigów Formuły 1 na wodzie.
O Larrym Ellisonie, człowieku z pierwszej piątki najbogatszych ludzi na świecie (obecny majątek to ok. 43 mld dol.), powstało już kilka książek. Nie jest postacią jednoznaczną. Na pewno jest poszukiwaczem adrenaliny, niestrudzonym kolekcjonerem ekstremalnych wrażeń. Nieślubny syn 19-letniej dziewczyny, wychowany przez ciotkę, dla wielu rodaków pozostaje wzorem spełnienia amerykańskiego snu.
Od młodości uprawiał sporty ekstremalne, surfował, jeździł na rowerze górskim, jeszcze kilkanaście lat temu miewał liczne wypadki i kontuzje związane z tymi zajęciami, choć w mediach raczej o tym było cicho. Ma 69 lat, wygląda na co najmniej 10 mniej. Wyczynami żeglarskimi zajął się na poważnie w latach 90., wtedy, gdy kupił 78-stopowy jacht „Sayonara” i zaczął startować w wielkich regatach, mówiąc, że na wodzie najbliżej jest mu do poczucia wolności i samorealizacji. Wyścig Sydney – Hobart wygrał w 1998 roku, tym, który przyniósł najbardziej tragiczny bilans rywalizacji: zginęła szóstka żeglarzy, pięć jachtów zatonęło.