Nasi piłkarze od kilku lat nie przykładają się specjalnie do promocji drużyny narodowej. Wiara kibiców jest znacznie większa niż umiejętności graczy, co jeszcze można zrozumieć. Trudno natomiast oprzeć się wrażeniu, że wielu z tych piłkarzy nie tylko lepiej nie potrafi, ale za bardzo im nie zależy, żeby lepiej było. A ponieważ z trybun długo docierało do nich najbardziej destrukcyjne hasło, jakie można sobie wyobrazić na stadionie: „Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało", przeto porażki w kiepskim stylu spływały po wielu reprezentantach jak woda po kaczce. Obecnie na szczęście to hasło traktowane jest już ironicznie, co chyba nawet piłkarze rozumieją.
Mam świadomość, że podstawową powinnością reprezentantów Polski jest gra, i treningom oraz meczom powinno być wszystko podporządkowane. Ale od lat patrzę, jak między kadrą a tymi, dla których ona gra tworzy się mur.
Treningi są zamykane dla kibiców i dziennikarzy. Ośrodki, w którym przebywają zawodnicy, stają się twierdzami. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby w drodze z boiska do hotelu złapać gracza, wziąć od niego autograf lub zrobić sobie zdjęcie telefonem komórkowym. Większość zachowuje się tak, jakby robiła łaskę.
Na dzień przed meczem na Wembley na trening reprezentacji przyszły dwie drużyny, dziewcząt i chłopców, zwycięzców turnieju o Puchar Tymbarku. Czyli mistrzowie Polski w kategorii do 10 lat. Dziewczynki z Małopolski, chłopcy z Łodzi. Jedną z nagród tego turnieju, organizowanego przez Tymbark od siedmiu lat wspólnie z PZPN, było nie tylko obejrzenie meczu, ale i treningu. Przeżycie dla tych dzieci niezwykłe. Przygotowały sobie notesy na autografy, nastawiły się na rozmowy. Chłopcy mieli powiedzieć, że Anglicy nie są wcale tacy groźni. Godzinę wcześniej młodzi Polacy pokonali rówieśników ze szkółki Tottenhamu 6:1.
Spotkanie zostało wcześniej umówione, ale przyszedł na nie tylko Jakub Błaszczykowski, który odebrał od dzieci biało-czerwoną flagę z podpisami uczestników turnieju w Polsce. Na szczęście.