Adam Nawałka musi mieć czas na zbudowanie drużyny swoich i naszych marzeń, a po dwóch pierwszych próbach wie (taką mam przynajmniej nadzieję), kogo w przyszłości nie powoływać do kadry. Problem w tym, że to jest długa lista. Jeśli grają średni zawodnicy, to reprezentacja nie może być dobra.

Znamy ich z cotygodniowych występów w ekstraklasie. Walczących ze swoimi słabościami, kopiących się w czoło, przewracających się na piłce. W wielu trudno było dostrzec potencjalnych reprezentantów kraju. Trzeba mieć wyobraźnię nowego trenera, by uwierzyć, że ci sami szarzy gracze po włożeniu koszulki z orłem nagle staną się asami, których będzie chciała kupić Barcelona. W porównaniu z meczem ze Słowacją Nawałka znacznie zmienił skład. Skutek był taki, że przez półtorej godziny Polacy nie przeprowadzili ani jednej składnej akcji, ale przynajmniej walczyli. To nie jest komplement. Jeśli tacy zawodnicy by nie walczyli, to jakby ich w ogóle nie było. Słyszę, że grali słabo, bo się nawzajem nie znają.

W dawnych czasach, kiedy nie mieliśmy stadionów, tylko piłkarzy, nikt nie musiał spędzać ze sobą tygodni, żeby się zrozumieć. Wychodzili na boisko i grali, bo każdy wiedział, jak to się robi. Z umiejętności indywidualnych wynikały akcje zespołowe. Dziś wszyscy grają nowocześnie, więc obrońcy przede wszystkim atakują i nie ma ich tam, gdzie być powinni. Kogoś takiego jak prawdziwy twórca gry nie ma od czasów Kazimierza Deyny i niech mi nikt nie mówi, że nie ma, bo się piłka zmieniła. Jak nie ma, to nikt nie panuje nad tym bałaganem. Błaszczykowski się szarpie, a Lewandowski frustruje. Argument trenerów, podkreślających, że „zagraliśmy na zero z tyłu", maleje w sytuacji, kiedy z przodu też jest zero. A jak są dwa zera, to już nie ma o czym mówić.