Gdyby w przyszłym roku, zgodnie ze starym systemem, porzuconym przez MKOl na początku lat 90., odbywały się najpierw zimowe, a potem letnie igrzyska olimpijskie, zimą Polska miałaby prawie tyle samo szans na złoto co latem. Być może jest w tej ocenie odrobina euforii wywołanej pierwszym śniegiem, która została we mnie na zawsze po tym, jak przed laty przeczytałem w „Przeglądzie Sportowym" tekst Lecha Cergowskiego (starsi kibice tego dziennikarza zapewne pamiętają, a młodsi znajdą wszystko w Internecie) kończący się słowami: „Ale to wszystko nie ma znaczenia, bo w Zakopanem spadł pierwszy śnieg i każdy cynik może się uważać za przyzwoitego człowieka".
Przez długie lata zima to był w polskim sporcie w porównaniu z latem prawie czas żałoby. Oczywiście od czasu do czasu zdarzali się Andrzej Bachleda senior i junior, Józef Łuszczek, Wojciech Fortuna czy siostry Tlałkówny, ale zimowe igrzyska to był jednak z polskiego punktu widzenia ubogi krewny letnich. Musimy niestety pamiętać, że zmiana, której doświadczamy, spowodowana jest nie tylko awansem zimy, ale też upadkiem lata. Od Sydney (rok 2000) Polska nie zdobyła w letnich igrzyskach więcej niż trzy złote medale, zimą dziś taki dorobek byłby wciąż sukcesem, ale nie jest już nieziszczalnym marzeniem.
Najważniejsze jest to, co stało się w skokach. Dobrze jeszcze pamiętamy strach, że Adam Małysz jest sam, że wokół niego nic nie rośnie, wprost przeciwnie, młodzi podobno zdolni giną w jego cieniu. Po odejściu starego mistrza baliśmy się pustki, a jest nowy mistrz Kamil Stoch, medalowa drużyna, inteligentny trener i związek narciarski, który nagle ozdrowiał z wieloletniego tatrzańsko- beskidzkiego rozdwojenia jaźni. Program wyszukiwania talentów wspierany od lat przez tego samego sponsora (jego nazwę wymieniać warto przy każdym sprawozdaniu ze skoków – to firma Lotos), nowe skocznie i pełna związkowa kasa – to jest rzeczywistość skoków po Małyszu. Trudno się było tego spodziewać, jeśli pamięta się swary z przeszłości i wieczną polską niemoc w przekuwaniu sukcesu w sukces trwały.
Oby przy okazji olimpijskiej zimy nie wybuchła znowu polsko-norweska wojna
To wszystko sprawiło, że Justyna Kowalczyk nie jest jedynym gościem, który towarzyszy milionom telewidzów zimą w weekendowych obiadach. Ale ona to jest jednak trochę inny gość, równie serdecznie witany, ale przy którym trzeba bardziej uważać, co się mówi, niż przy dobrodusznym luterskim synku z Wisły (Jerzy Pilch tak pięknie nazwał kiedyś Małysza). Pani Justyna to – według jej własnego określenia – twarda baba spod Turbacza. Wielka praca, jaką wykonuje, ból, o którym tak ostatnio dużo piszą gazety i mówią lekarze, budzą szacunek i obawę, czy Soczi będzie dla naszej gwiazdy imprezą życia.