Korespondencja z Jerez de la Frontera
Najstarsi kibice Formuły 1 nie pamiętają tak drastycznych zmian w regulaminie technicznym, wprowadzonych w tak krótkim czasie. Silnikom ubyły dwa cylindry i trochę pojemności (zamiast V8 2,4 litra, wyścigówki są teraz napędzane jednostkami V6 1,6 litra), za to dodano turbosprężarkę i bardziej zaawansowane systemy odzyskiwania energii – już nie tylko kinetycznej z hamulców, ale także cieplnej z turbosprężarki.
W sumie ma to dawać zastrzyk mocy w postaci dodatkowych 160 koni mechanicznych przez 33 sekundy na każdym okrążeniu – ale coś za coś. Wierni fani królowej sportów motorowych już nienawidzą tej rewolucji, bo silniki turbo o mniejszej pojemności nie kręcą się do tak wysokich obrotów i są cichsze niż dotychczasowe V8.
– Za kilka miesięcy nikt już nie będzie pamiętał o starych silnikach – przekonuje Toto Wolff, szef ekipy Mercedes. – Wolałbym, żeby zmieniło się to w drugą stronę, na V10 – ripostuje z kolei czterokrotny mistrz świata Sebastian Vettel. Choć wśród fanów F1 niemiecki kierowca ma wielu przeciwników, to tym razem większość podziela jego zdanie: nowe turbo też są głośne, ale ich niski ton nie jest tym samym, co wyjątkowy, świdrujący uszy dźwięk wysokoobrotowych jednostek V8.
Kibicom nie podobają się także efekty innych nowinek w przepisach. Ze względów bezpieczeństwa nosy samochodów muszą być umieszczone o wiele niżej (zmniejsza to ryzyko wybicia auta w górę po najechaniu na koło jadącego z przodu rywala), są też dużo węższe. Aby pogodzić regulamin z uzyskaniem jak najlepszych osiągów, projektanci znaleźli rozwiązania, które kibice porównują do mrówkojada, tapira, nochala kosmity Gonzo z „Muppet Show" czy – w najlepszym wypadku – odkurzacza. Jedynym plusem wydaje się być różnorodność: każdy zespół na swój sposób zinterpretował przepisy i teraz z łatwością można odróżnić Ferrari (odkurzacz) od Red Bulla (mrówkojad), nawet gdyby wszystkie samochody były pomalowane na jeden kolor.