Kiedy ogląda się występy Zbigniewa Bródki czy Kamila Stocha a potem piłkarzy, to tak, jakby z koncertu w filharmonii trafić na popis pijanych akordeonistów na wiejskim weselu.

Różnica polega nie tylko na skali talentu sportowców, ale na podejściu do wykonywanego zawodu. To są dwa różne światy. Oglądałem pożegnanie panczenistów, udających się do Soczi na warszawskim torze Stegny. Tam się zbierali, w pokojach przypominających hotel robotniczy, tam rozmawiałem ze Zbigniewem Bródką. Najpierw stał w kolejce do bufetu żeby zamówić kawę ze starego ekspresu, a potem postawił ją na stole z ceratą, pamiętającą PRL. Ale trudno tam było porozmawiać, więc zeszliśmy do gabinetu odnowy, w podziemiach. Gdyby ktoś powiedział zawodnikowi z naszej piłkarskiej ekstraklasy (ta nazwa to jeszcze jeden paradoks), że przed meczem ma spędzić godzinę w takich warunkach, pewnie zagroziłby strajkiem. Dla czołowych panczenistów świata, w swojej branży lepszych od polskich piłkarzy, to norma.

Strażak Bródka z domu w Domaniewicach do pracy w remizie w Łowiczu jeździ rowerem (16 km), traktując to jako trening. Zdarzało mu się jeździć na rolkach, ale wtedy trening stawał się sportem ekstremalnym, polegającym na ucieczce przed TIR-ami.

Za zwycięstwo w biegu o Puchar Świata Bródka otrzymuje równowartość trzech tysięcy złotych. Za tyle zawodowemu piłkarzowi w ekstraklasie nie opłaca się zawiązać butów. Nie od dziś wiadomo, że artysta musi być głodny.

Oglądanie w akcji zawodników Legii i Korony, Podbeskidzia i Widzewa, Ruchu i Jagiellonii to ciężka próba dla każdego, kto lubi piłkę. I lepiej dla nich wszystkich, że igrzyska trwają tylko dwa tygodnie. Kiedy nie będzie możliwości porównań, piłkarze wrócą do łask.