Do samej walki nie ma już sensu wracać, bo była przejrzysta. Dyskusyjne są tylko rozmiary wygranej Ukraińca, ale to też nie jest najważniejsze. Pytanie zasadnicze brzmi: czy Adamek musiał przegrać, czy nie mógł tej walki rozegrać inaczej.
Roger Bloodworth, trener polskiego pięściarza, powiedział mi kiedyś, że najbardziej ceni Adamka za ringowy spryt, za to, że potrafi dostosować się do sytuacji i wybrać najskuteczniejsze rozwiązanie, szczególnie wtedy, gdy pojawiają się kłopoty.
W dwóch walkach w Bethlehem tego nie widzieliśmy, ani w rewanżowym starciu ze Steve'em Cunninghamem kilkanaście miesięcy temu, ani w bitwie z Głazkowem.
Adamek od początku był bezradny, bo Ukrainiec wytrącił mu z ręki najskuteczniejszą broń: lewy prosty. Ale to nie jest przypadek. Głazkow przyznał, że wiele nauczyły go sparingi z Adamkiem. Właśnie wtedy zobaczył, że lewy prosty jest najlepszym lekarstwem na byłego mistrza świata niższych kategorii. I doskonalił to podczas przygotowań.
Gdy myślę o tym, co wydarzyło się w Sands Casino, odnoszę wrażenie, że Adamek nie miał planu awaryjnego. Nie zmienił nic, gdy walka toczyła się już nie po jego myśli, niczym rywala nie zaskoczył, a z jego narożnika nie dobiegały konkretne uwagi. Gdzie były ciosy na korpus, którymi przed laty rozmontował Johnathona Banksa? Desperacki atak w ostatniej rundzie walki z Głazkowem pokazał, że być może byłaby to droga do zwycięstwa, gdyby Adamek zdecydował się na to wcześniej. Ukrainiec dzień po walce wcale nie wyglądał lepiej od Polaka. Lewa strona jego twarzy była mocno porozbijana, a prawa ręka usztywniona, być może pęknięta lub złamana.