W czasach siermiężnego socjalizmu mistrzostwa Europy i świata w łyżwiarstwie figurowym to było święto całych rodzin, które zasiadały przed czarno-białymi telewizorami. Polacy nie odgrywali nigdy czołowych ról, argument o kibicowaniu patriotycznym odpada (tym bardziej że worki medali zdobywali zawodnicy z ZSRR), a jednak taniec na lodzie był atrakcją nawet dla tych, którzy inne sporty mieli w pogardzie. Może nawet przede wszystkim dla nich. Telewizja tę potrzebę czuła i ją zaspokajała. Nie tylko w Polsce.
Na mistrzostwach świata poznałem kiedyś dziennikarza z Grecji, który powiedział mi, że jego codzienna specjalizacja to teatr i balet, a dwa razy w roku łyżwiarstwo figurowe.
Odrobinę upraszczając, można powiedzieć, że łyżwiarze zawsze dzielili się na dwie kategorie – tych, którzy wygrywali dzięki atutom czysto sportowym (do tej grupy należeli nasi medaliści Grzegorz Filipowski i małżeństwo Siudków ), oraz aktorów na lodzie. Ci ostatni opowiadali w swoich programach fascynujące historie, z monologiem Hamleta włącznie, i byli przez tych pierwszych uznawani za postacie z trochę innej bajki.
Czasami dochodziło do skrajności, szczególnie w tańcach.
Pamiętam, jak podczas mistrzostw Europy w Pradze (1988) swój pierwszy porywający program zaprezentowało rodzeństwo Duchesnay z Francji. Publiczność wstrzymała dech, a potem wybuchła owacja. Sędziowie ocenili ten występ jako niezwykły, tylko jedna kulturalna pani miała inne zdanie i dała oceny bodaj 4,5–4,6 pkt, gdyż uznała taki taniec przy akompaniamencie afrykańskich bębnów za odstępstwo od regulaminu. Była to polska sędzina, którą zakrzyczano i obśmiano. Dyskusja odbywała się jednak w najpoważniejszych gazetach Europy, wszystkich to obchodziło.