Łyżwy w klatce

Wśród bliskich mi sportów, które giną, na pierwszym miejscu jest łyżwiarstwo figurowe. Za każdym razem, gdy o tym myślę, zadaję sobie pytanie, czy umiera, bo nie umiało się zmienić, czy też to my zmieniliśmy się tak bardzo, że wolimy walki Pudziana.

Publikacja: 04.04.2014 20:38

Mirosław Żukowski

Mirosław Żukowski

Foto: Fotorzepa, Waldemar Kompala

W czasach siermiężnego socjalizmu mistrzostwa Europy i świata w łyżwiarstwie figurowym to było święto całych rodzin, które zasiadały przed czarno-białymi telewizorami. Polacy nie odgrywali nigdy czołowych ról, argument o kibicowaniu patriotycznym odpada (tym bardziej że worki medali zdobywali zawodnicy z ZSRR), a jednak taniec na lodzie był atrakcją nawet dla tych, którzy inne sporty mieli w pogardzie. Może nawet przede wszystkim dla nich. Telewizja tę potrzebę czuła i ją zaspokajała. Nie tylko w Polsce.

Na mistrzostwach świata poznałem kiedyś dziennikarza z Grecji, który powiedział mi, że jego codzienna specjalizacja to teatr i balet, a dwa razy w roku łyżwiarstwo figurowe.

Odrobinę upraszczając, można powiedzieć, że łyżwiarze zawsze dzielili się na dwie kategorie – tych, którzy wygrywali dzięki atutom czysto sportowym (do tej grupy należeli nasi medaliści Grzegorz Filipowski i małżeństwo Siudków ), oraz aktorów na lodzie. Ci ostatni opowiadali w swoich programach fascynujące historie, z monologiem Hamleta włącznie, i byli przez tych pierwszych uznawani za postacie z trochę innej bajki.

Czasami dochodziło do skrajności, szczególnie w tańcach.

Pamiętam, jak podczas mistrzostw Europy w Pradze (1988) swój pierwszy porywający program zaprezentowało rodzeństwo Duchesnay z Francji. Publiczność wstrzymała dech, a potem wybuchła owacja. Sędziowie ocenili ten występ jako niezwykły, tylko jedna  kulturalna pani miała inne zdanie i dała oceny bodaj 4,5–4,6 pkt, gdyż uznała taki taniec przy akompaniamencie afrykańskich bębnów za odstępstwo od regulaminu. Była to polska sędzina, którą zakrzyczano i obśmiano. Dyskusja odbywała się jednak w najpoważniejszych gazetach Europy, wszystkich to obchodziło.

Gdy przed igrzyskami w Lillehammer (1994) chuliganka łyżwiarstwa Tonya Harding wynajęła zbirów, by złamali nogę jej najgroźniejszej rywalce Nancy Kerrigan, ich olimpijski start chciała zobaczyć cała Ameryka.

Sędziowskie kontrowersje były zawsze elementem tego sportu. Gdy na jaw zaczęły wychodzić pospolite oszustwa (igrzyska w Salt Lake City – 2002), zmieniono zasady punktowania i może jest uczciwiej, ale mało kto rozumie, o co chodzi. To jest bez wątpienia istotny powód regresu, odejścia widzów i sponsorów. Dlatego szef Międzynarodowej Unii Łyżwiarskiej Ottavio Cinquanta proponuje kolejne zmiany – będzie można jeździć przy akompaniamencie piosenek, a nie tylko muzyki, zniknie chyba program skrócony.

Wszystko po to, by ratować sport, który przestał pasować do świata właśnie wtedy, gdy nowoczesna technika pozwala pokazać całe jego piękno.

Ale żadne pudrowanie już nie pomoże, chyba że wróci Tonya Harding, lodowisko zamienimy w klatkę, a łyżwiarze będą mieli obowiązkowe tatuaże na łysinie i wargi przebite ćwiekami.

Sport
Po igrzyskach w Paryżu czekają na azyl. Ilu sportowców zostało uchodźcami?
Sport
Wybiorą herosów po raz drugi!
SPORT I POLITYKA
Czy Rosjanie i Białorusini pojadą na igrzyska? Zyskali silnego sojusznika
Sport
Robin van Persie: Artysta z trudnym charakterem
Materiał Promocyjny
Współpraca na Bałtyku kluczem do bezpieczeństwa energetycznego
Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń