Paciorki bokserskiego różańca

W więzieniu – inaczej, niż pokazali w filmie – nie trenował wcale. Trzy lata później Marian Kasprzyk zdobył olimpijskie złoto.

Publikacja: 31.10.2014 01:00

W hali w Bielsku-Białej ćwiczą pięściarze. Młodzi ludzie, kilku jeszcze nie skończyło podstawówki. Wśród nich uwija się siwy starszy pan. Najpierw prowadzi rozgrzewkę, a kiedy bokserzy sparują, co chwilę coś im podpowiada, radzi, co powinni poprawić.

Starszy pan to Bokser, który był na trzech olimpiadach: z Rzymu (1960) przywiózł brąz, z Tokio (1964) złoto i tylko z Meksyku (1968) wracał bez medalu, przegrał niespodziewanie już w pierwszej rundzie. W klubie pomaga dwa razy w tygodniu. Po zakończeniu kariery był trenerem, ale mistrza nie wychował. Sam, kiedy był mistrzem, pracował w kopalni w Czechowicach, a potem jako ślusarz w bielskim zakładzie Belos.

We wrześniu świętował 75. urodziny. Dostał zaproszenie do prezydenta miasta, który jest zagorzałym kibicem (nie tylko boksu), potem była msza święta oraz słowo od biskupa pomocniczego bielskiej diecezji, po którym – jak doniosły lokalne media – łza zakręciła się Bokserowi w oku, co jest możliwe, bo Bokser jest obecnie bardzo pobożny.

Na zabawie sylwestrowej

To było pół wieku temu w Tokio. W finałowej walce w kategorii półśredniej już w pierwszej rundzie złamał palec, znana historia, dziennikarze przypomnieli o niej, kiedy w Soczi Justyna Kowalczyk miała biec ze złamaną kością śródstopia.

Feliks Stamm, trener, który w opowieściach swoich podopiecznych, nazywających go Papą, urósł do legendy, zapytał, czy ma go poddać. – Poddać? Jakie poddać?! – pomyślał Bokser i już niedługo w tokijskiej hali Korakuen po raz trzeci zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego, co nie było udziałem polskich pięściarzy nigdy wcześniej ani nigdy potem i raczej nie wydarzy się w przewidywalnej przyszłości.

A wydawało się, że do Tokio nie pojedzie. Po igrzyskach w Rzymie ostro narozrabiał. We włoskiej stolicy nie dał mu rady żaden przeciwnik, ale nie dopuszczono go do finału z powodu kontuzji. Wcześniej, w półfinale, pokonał najgroźniejszego rywala, mistrza olimpijskiego z Melbourne, Ormianina w barwach ZSRR Władimira Jengibariana. Wrócił więc do kraju jako bohater, a z bohaterem każdy chciał się napić, no bo jak – ze mną się nie napijesz? – Wóda jest i tak lepsza od sodówy, bo człowiek wypije, ale potem wytrzeźwieje – mówi dzisiaj.

W Ziębicach, gdzie rozpoczęła się jego przygoda z boksem i i gdzie mieszkała jego rodzina wysiedlona z Kielecczyzny (urodził się we wsi Kołomań, jeszcze dziś czasem powie o sobie „Scyzoryk"), na zabawie sylwestrowej poszarpał się z kapitanem wojska. Kapitana, żeby nie robił afery, awansowano i sprawa jakoś rozeszła się po kościach.

Ale nie minęło pół roku, kiedy w restauracji istniejącego do dziś hotelu Beskid w Bielsku Bokser nie odpuścił facetowi, który zaczepiał jego narzeczoną. Pobitym okazał się milicjant w cywilu. – Zrobili ze mnie zabijakę, którym nigdy nie byłem, ale łatka została – podsumowuje.

Sąd wymierzył karę roku pozbawienia wolności, a Główny Komitet Kultury Fizycznej – dożywotnią dyskwalifikację. W katowickim więzieniu, gdzie odsiedział osiem i pół miesiąca, wbrew temu, co pokazali w filmie „Bokser", wcale nie trenował.

Harcerz Pietrzykowski

Z filmem było tak: gdy wracali statkiem z Tokio, podszedł do niego znany dziennikarz sportowy Bohdan Tomaszewski i wypytywał, o co się tylko da. Potem się okazało, że będzie z tego film. Tomaszewski i Jerzy Suszko napisali scenariusz, a reżyserią zajął się Julian Dziedzina.

W filmie jest scena, gdy odtwórca tytułowej roli Daniel Olbrychski, wiedząc, że nie ma szans w równej walce, rzuca się z kastetem na zdolniejszego rywala, granego z powodzeniem przez pięściarza Leszka Drogosza.

To się Bokserowi nie spodobało, bo Drogosza miał dwa razy na deskach, dzięki czemu pojechał do Tokio właśnie kosztem „czarodzieja ringu". Lubi za to scenę, kiedy bohater filmu przychodzi do baru i, sam nie pijąc, zmusza innych, by pili jego zdrowie. Kiedyś to on musiał pić, bo każdy chciał się napić z mistrzem.

Po wyjściu z więzienia dostał kuratora. Został nim Zbigniew Pietrzykowski, wybitny pięściarz, starszy o kilka lat, który też boksował w bielskim BBTS. Pietrzykowski zmarł parę miesięcy temu, więc do Boksera dzwonili dziennikarze, by o nim opowiedział.

– Harcerz – mówi bez cienia ironii, bo Pietrzykowski prowadził się nienagannie, był dżentelmenem w ringu i poza nim.  Bokser harcerzem nie był. Nie pomógł nawet esperal, dopiero Matka Boska uwolniła go od wódki, tak twierdzi.

Na mieście mówią różnie. Niektórzy, że nawiedzony. Wie o tym, ale wcale się nie przejmuje. Nie do końca można nazwać nawróceniem to, co stało się jego udziałem, bo wiary nigdy nie stracił, tylko pobożny nie był. Za to teraz często opowiada, że najważniejsza walka w jego karierze to był powrót do Boga. Złoty medal z Tokio oddał na Jasną Górę, codziennie jest w kościele, a w wolnych chwilach zajmuje się nizaniem koralików, z których składa różańce.

Z życiem też się naboksował. Jadł obiad, pamięta, jakby to było dziś (był 1992 rok), i nagle poczuł, że nie może przełknąć kolejnego kęsa. Badanie i wyrok – rak. Potem szpital i natychmiastowa operacja: wycięli mu część przełyku, żołądka, śledziony. Jerzemu Kulejowi (też złoty medalista z Tokio, a potem także z Meksyku) powie później, gdy tamten będzie się zmagał z chorobą nowotworową: – Ze mną wygrałeś, to z rakiem nie wygrasz? Przed igrzyskami w Rzymie, na mistrzostwach Polski, Kulej go pokonał i szykował się na olimpiadę. Stamm zostawił jednak Kuleja w domu, zabrał Boksera.

Kiedy już otrząsnął się z choroby, ciężko zaniemogła jego żona. Opiekował się nią sam, robił wszystko, nigdzie nie wyjeżdżał, bo musiał być stale na miejscu. I tak przez cztery lata. Pod koniec już nie mówiła, zmarła mu na rękach.

Wiele lat wcześniej pomagał przyjacielowi. „Dzidek", Zdzisław Hryniewiecki, był skoczkiem narciarskim. Krótko przed igrzyskami olimpijskimi w 1960 roku, trenując na skoczni w Wiśle-Malince, upadł tak nieszczęśliwie, że został sparaliżowany do końca życia. Przez długi czas walczył dzielnie, ale w końcu nie dał rady, ratunku szukał w gorzałce, aż popadł w alkoholizm.

Biała kawa

W mieście, a nie jest to wielkie miasto, rozpoznają Boksera. – Witam, panie Marianie, co słychać, szacunek, panie Marianie – tak się do niego zwracają. Kiedyś wołali na wódkę, ale to było dawno. Alkoholu nie miał w ustach ponad 20 lat. Teraz w ulubionej kawiarni czeka biała kawa. Nosi się elegancko, nie tylko od święta. Bordowa marynarka, biała koszula, jasne spodnie, poszetka w kieszeni marynarki.

Czarny, niegdyś starannie przystrzyżony wąsik jest teraz siwy. „Mały Papp" – mówili o nim ze względu na podobieństwo do słynnego Węgra. Mówi szybko, konkretnie, tak jak kiedyś boksował. Do finałowej walki z Tokio wraca tylko, jak pytają. – Co ja mam żyć wspomnieniami? – rzuca krótko.

Finałowy rywal z Tokio świetnie mówił po polsku. To był Ricardas Tamulis, Litwin reprezentujący Związek Radziecki. Też mańkut, wyższy o głowę i dobry technicznie. Ale to Bokser mimo złamanego palca cały czas miał przewagę, nacierał na rywala, który dwukrotnie omal się nie przewrócił, ale jakimś cudem utrzymał się na patykowatych nogach.

Ostatni gong, jeszcze tylko chwila niepewności i uniesiona przez sędziego ręka Boksera – Mariana Kasprzyka– wędruje w górę. Mamy trzeciego mistrza olimpijskiego w boksie, znowu słychać polski hymn.

Marian Kasprzyk

Urodził się 22 września 1939 w Kołomaniu koło Kielc. Mistrz olimpijski z igrzysk w Tokio (1964) i brązowy medalista z Rzymu (1960). Boksował w latach 1955–1976 w barwach Sparty Ziębice, Nysy Kłodzko, w czasie największych sukcesów walczył w BBTS Bielsko-Biała, a potem w Górniku Wesoła i Górniku Pszów. W latach 1961–1964 był zdyskwalifikowany za udział w bójce. Karę uchylono krótko przed igrzyskami w Tokio, na które pojechał po zaciętej rywalizacji z Leszkiem Drogoszem. Ten fragment z życiorysu Kasprzyka w filmie „Bokser" (1966) pokazał reżyser Julian Dziedzina (scenariusz Bohdan Tomaszewski i Jerzy Suszko). W roli głównej wystąpił Daniel Olbrychski.

W hali w Bielsku-Białej ćwiczą pięściarze. Młodzi ludzie, kilku jeszcze nie skończyło podstawówki. Wśród nich uwija się siwy starszy pan. Najpierw prowadzi rozgrzewkę, a kiedy bokserzy sparują, co chwilę coś im podpowiada, radzi, co powinni poprawić.

Starszy pan to Bokser, który był na trzech olimpiadach: z Rzymu (1960) przywiózł brąz, z Tokio (1964) złoto i tylko z Meksyku (1968) wracał bez medalu, przegrał niespodziewanie już w pierwszej rundzie. W klubie pomaga dwa razy w tygodniu. Po zakończeniu kariery był trenerem, ale mistrza nie wychował. Sam, kiedy był mistrzem, pracował w kopalni w Czechowicach, a potem jako ślusarz w bielskim zakładzie Belos.

Pozostało 92% artykułu
SPORT I POLITYKA
Wielki zwrot w Rosji. Wysłali jasny sygnał na Zachód
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
SPORT I POLITYKA
Igrzyska w Polsce coraz bliżej? Jest miejsce, data i obietnica rewolucji
SPORT I POLITYKA
PKOl ma nowego, zagranicznego sponsora. Można się uśmiechnąć
rozmowa
Radosław Piesiewicz dla „Rzeczpospolitej”: Sławomir Nitras próbuje zniszczyć polski sport
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Sport
Kontrolerzy NIK weszli do siedziby PKOl