[srodtytul][link=http://blog.rp.pl/fafara/2010/02/03/krzywdza-naszych/]skomentuj na blogu[/link][/srodtytul]
Jako żywo przypominało to wołanie byłego polityka, a obecnie publicysty, z pokładu samolotu Lufthansy.
I piłkarze ręczni, i polityk publicysta nic nie wskórali swoimi lamentami. Ale podopieczni trenera Bogdana Wenty przynajmniej nie zostali wyprowadzeni z Wiener Stadthalle w kajdankach, dzięki czemu mogli w poniedziałek dotrzeć przed oblicze głowy państwa. Pan prezydent kilka dni wcześniej połączył się z naszymi dzielnymi szczypiornistami w niechęci do norweskich arbitrów, powiadając, że „sędziowie nie pomogli polskiej reprezentacji”.
Ja też bym się połączył, gdybym wiedział, dlaczego ci Norwegowie tak nas nie lubią. W odwecie za przegraną swoich futbolistów 0:9 w Szczecinie w 1963 roku? Z zazdrości o nasze 1,6 procent wzrostu gospodarczego? Brak wiedzy na ten temat poważnie osłabia moją niechęć wobec wrednych Norwegów.Historia polskiego sportu pełna jest krzywd, jakich doznaliśmy ze strony arbitrów. Najsławniejsi nasi prześladowcy to Rumun Victor Padureanu, który wyrzucił Włodzimierza Lubańskiego z boiska w 1972 roku, oraz Brytyjczyk Howard Webb, który uniemożliwił naszym futbolistom zdobycie mistrzostwa Europy. Jest też oczywiście cała rzesza anonimowych ciemiężycieli, takich jak ci Norwegowie.
Zawsze się w takich przypadkach zastanawiam, czy wszystkie nacje są tak gnębione w sporcie jak my. I przychodzi mi wtedy na myśl wypowiedź węgierskiego tenisisty Balazsa Taroczego po dramatycznym boju z Wojciechem Fibakiem na kortach Legii w Warszawie w 1974 roku. Przypomnę: było to spotkanie o Puchar Davisa, Węgier prowadził 2:1 w setach i 5:4 w czwartej partii. Wtedy mecz przerwano z powodu ciemności. Gdy następnego dnia pojedynek wznowiono, serwujący Węgier nie wykorzystał trzech piłek meczowych. Przy pierwszej sędziowie podjęli kontrowersyjną decyzję, uznając wolej Taroczego za autowy.