Rozgrywany od 52 lat Daytona 500 nazywany jest „wielkim amerykańskim wyścigiem”. I rzeczywiście dla kibica sportu samochodowego jest to najważniejsze wydarzenie każdego roku. W niedzielę zmagania kierowców, którzy podczas 200 okrążeń po torze na Florydzie przejeżdżają dystans 500 mil (805 km), oglądało na trybunach 150 tys. osób, a przed telewizorami miliony fanów superszybkich samochodów.

Niestety niedzielny wyścig trwał ponad sześć godzin, bo na trasie dwa razy pojawiły się wyboje, które zmuszały organizatorów do wywieszenia czerwonej flagi. Tor wyścigowy wyglądał wówczas niczym parking przed centrum handlowym. A fani przez dwie godziny oglądali jak ekipy techniczne próbują zrobić porządek z nawierzchnią. Ponieważ Daytona 500 jest porównywany z finałem ligi futbolu amerykańskiego - to komentatorzy żartowali, że niedzielna wpadka organizatorów wyścigu wyglądała tak, jakby podczas Super Bowl nagle przerwano mecz i przez dwie godziny koszono trawę na boisku. Rzecznik imprezy tłumaczył zaś, że wszystkiemu winny był ziąb – w niedzielę temperatura na Florydzie ledwo przekraczała bowiem 12 stopni Celsjusza.

Warto było jednak poczekać na odwołującą niebezpieczeństwo zieloną flagę. Na ostatnim okrążeniu zaciętą walkę toczyli Dale Earnhardt Junior i Jamie McMurray. W końcu jednak to ten ostatni jako pierwszy przekroczył linię mety i cieszył się widokiem wymarzonej biało-czarnej szachownicy.

- Będę płakał – tak odpowiedział McMurray żonie, gdy przed wyścigiem zapytała go, co zrobi, gdy wygra wyścig. Słowa dotrzymał i nie ma się co dziwić. Jeszcze pół roku temu Jamie nie wiedział bowiem, czy nie będzie musiał szukać pracy poza wyścigami. Powtórną szansę dał mu jednak poprzedni pracodawca Chip Ganassi, którego McMurray opuścił, by przejść do teoretycznie lepszego teamu. Jamie wykorzystał tę szansę. – Nie zamierzam znowu odejść, chłopaki. Zostaję – uspokoił też swoich kolegów po wygranej.

[i]-Jacek Przybylski z Waszyngtonu [/i]