Choć dopiero się zaczęły, w pamięci zostaną na lata. Jeszcze nie tak dawno witały gości na przemian ulewnym deszczem i promieniami słońca. A kiedy w górach spadło trochę śniegu i temperatura zjechała poniżej zera, przypomniały, że są zimowe nie tylko z nazwy.
[srodtytul]Kibic musi krzyczeć[/srodtytul]
Ci, którzy w czasie igrzysk mieszkają w Vancouver, pięknym mieście nad Pacyfikiem, nie znają najczęściej narciarskiego kurortu Whistler, i odwrotnie. Zamiast w kilka godzin pokonywać 140 kilometrów dzielących oba miasta, podróżując po krętej, pełnej bajecznych widoków drodze, wolą zasiąść w barze. Kibic na tych igrzyskach nie różni się zbytnio od tego z innych imprez, bez względu na to, gdzie i komu kibicuje. Jest krzykliwy, roześmiany i mocno pobudzony litrami wypijanego piwa. Do tego najczęściej młody, szczególnie ten kontaktujący się z otoczeniem za pomocą wrzasku i pohukiwań.
Kibic w Vancouver mieszka w hotelach po kilkaset dolarów za dobę, bywa, że wynajmuje nieco tańsze mieszkanie lub korzysta z gościnności znajomych. Ogląda hokej, starsi lubią curling i delektują się pięknem jazdy figurowej na lodzie. Młodzież jeździ do Cypress Mountain, by oglądać popisy snowboardzistów, którzy mają swój własny świat. Świat kolorowy, czasami pachnący marihuaną i słabym kanadyjskim piwem. Mający swoje wielkie gwiazdy zarabiające miliony, dynamiczny, prący do przodu, ale mało zrozumiały dla tych, którzy wciąż twierdzą, że tradycyjne narty przetrwają wszystko, nawet snowboard.
Tych właśnie można spotkać w Whistler i okolicach. Całe dnie szusują na pobliskich zboczach, a wieczorami przesiadują w pubach, oglądając igrzyska na licznych telebimach. Ci, którzy kupili bilety, wsiadają do autobusów i jadą jeszcze wyżej w góry, by na własne oczy spojrzeć na skoki Simona Ammanna, próbować zrozumieć nieznany tu biatlon, czy śmigających po płaskich, łatwych trasach biegaczy i biegaczki, a wśród nich naszą Justynę Kowalczyk. Swoją elitarną publiczność ma świat alpejczyków z gwiazdami takimi jak Lindsey Vonn czy Tom Ligety, które rok w rok podpisują reklamowe kontrakty warte miliony dolarów. Polaków, niestety, wielu tu nie ma.