Po zjeździe Amerykanka prowadziła o 0,33 s przed Niemką, wszyscy, którzy chcieli sprowadzić rywalizację olimpijską do oglądania walki liderki i wiceliderki Pucharu Świata byli zadowoleni. Różnica była niewielka, umiejętności slalomowe Riesch ceniono odrobinę wyżej, wynik końcowy był niepewny, emocje nie zgasły.
Odwrotna kolejność startu w slalomie – od najwolniejszej do najszybszej po zjeździe – to dopiero tworzy smak tej konkurencji. Wstępne przejazdy rozgrzały publiczność, ale wszystko co najważniejsze działo się oczywiście na końcu. Riesch pojechała dobrze, objęła prowadzenie, potem została tylko Vonn, slalomowe tyczki i zegar.
Pierwszy pomiar czasu wskazał, że Amerykance zostało 0,07 s przewagi, drugi, że traciła złoto, była o 0,18 s za Niemką. Do trzeciego pomiaru nie doszło, bo Amerykanka ścięła czubkiem prawej narty tyczkę i chwilę potem leżała na lodzie. Nic się jej nie stało, na jednej narcie też można zjechać na dół, ale tylko po to, by wyściskać nową mistrzynię i starą przyjaciółkę w jednej osobie.
Koronacja Vonn, jako królowej tras alpejskich, została wstrzymana, ale po sobotnim supergigancie, kto wie, może jednak nastąpi. W czwartek Lindsey uśmiechała się niewiele, przypomniała wszystkim, że jechała z niezaleczoną kontuzją piszczeli. Zjazd nie był tak bolesny, dopiero slalomowe skręty spowodowały, że brzeg buta naciskał na rany nogi.
Na razie trzeba podziwiać odrodzenie Julii Mancuso, która zdobyła drugie srebro oraz chwalić Marię Riesch, która pokazała, że im bliżej slalomów, tym może być mocniejsza. Bohaterką superkombinacji została także Szwedka Anja Paerson, która 24 godziny po ciężkim upadku w zjeździe potrafiła wywalczyć brązowy medal w drugiej konkurencji.