Przez 86 lat startów zdobyliśmy tylko osiem medali. W żadnych igrzyskach nie było ich więcej niż dwa. W Kanadzie – aż sześć, a wśród nich wreszcie znowu złoto.
Od pierwszej do ostatniej soboty w Vancouver polscy kibice dostali wszystko, czego można chcieć: dwa srebra wracającego kolejny raz mistrza Adama Małysza, sukcesy i kontrowersje wokół Justyny Kowalczyk, a na koniec brąz drużyny panczenistek, której nie wymieniano nawet wśród najbardziej wydumanych szans na medal.
[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/blog/2010/02/28/kanada-pachnaca-ladnie/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Ale najważniejsze jest to złoto, pierwsze od zwycięstwa Wojciecha Fortuny w Sapporo w 1972 roku. Nie ukrywajmy, bez ostatniego triumfu Justyny Kowalczyk Kanada pachniałaby porażką. Wielu z nas wkładało jej złoto na szyję już przed poprzednimi startami i nie mogło zrozumieć, dlaczego przepowiednie się nie sprawdzają. Może stąd się brały irytujące wypowiedzi przyszłej mistrzyni o tym, że trasy są za łatwe i źle zabezpieczone, a rywalki wygrywają dzięki lekom na astmę.
Biegi to szkoła pokory i cierpliwości. Były wielkie narciarki, które przez całą karierę nie dobiegły do olimpijskiego tytułu. Kowalczyk już go ma, ma też wszystkie inne najważniejsze trofea. To nie jest przypadek Fortuny, mistrza, który nie udźwignął niespodziewanego sukcesu, Wojtusia, co "kurzył faje jedną po drugiej (...), piwo popijał z okropnym smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca" – jak go we wspomnieniach opisał narciarz Andrzej Bachleda-Curuś. Justyna po odpięciu nart jest mocno stąpającą po ziemi, dowcipną dziewczyną, która cytuje Gombrowicza, a Bułhakowa czyta w oryginale.