Rok temu przed finałowym starciem z Marit Bjoergen wstała pani o piątej rano, śpiewała i opisała to potem jako objawy najwyższego stanu podenerwowania. A jak było tym razem?
Trochę pośpiewałam, budziłam się w nocy. Alpe Cermis to jedyny bieg, przed którym się w tym Tourze zdenerwowałam. Nie chodzi o to, jaką ma się przewagę nad rywalkami. Każdy się najbardziej boi nie rywalek, tylko góry, żeby się na nią wdrapać w przyzwoitym czasie.
Ale trener mówi, że pani już lubi tę górę.
Nie mam nic przeciw niej. Po prostu tym razem odczucia miałam gorsze niż zwykle. Może byłam za mało skoncentrowana, nie wiem. Dwie minuty nad Therese to niewystarczająca przewaga, by przyjmować gratulacje już przed startem. Na Alpe Cermis wszystko jest możliwe. Pamiętam taki wyścig, w którym Marit Bjoergen miała walczyć o pierwsze miejsce – nie mówię o poprzednim roku – a my ją z Marianną Longą wyprzedziłyśmy jeszcze przed początkiem podbiegu, choć ruszałyśmy z minutową stratą. Nie wiadomo, co się z nią stało. Taki jest Tour. Dlatego dla mnie wszystko było jeszcze sprawą otwartą. Cały czas pilnowałam, jak daleko z tyłu jest Therese. W pewnym momencie, gdy został mi już tylko jeden stromy odcinek, pomyślałam, że chyba pora przestać dawać nadzieję i złudzenia goniącej. Przyspieszyłam, wiedząc, że na finisz już się jakoś doczołgam.
To był najfajniejszy Tour de Ski, kosztował mnie najmniej energii