Tak, brałem doping. Tak, brałem podczas wszystkich siedmiu wygranych Tourów. Brałem EPO, kortyzon, hormon wzrostu, testosteron, robiłem transfuzje. Choć moim koktajlem było głównie EPO plus transfuzje i testosteron - mówił Lance Armstrong, wyraźnie zestresowany, już w pierwszych minutach wywiadu, gdy Winfrey zapowiedziała, że będzie przyjmować tylko odpowiedzi "tak" albo "nie". Ale zaprzeczył, że brał doping również po powrocie do kolarstwa, w Tour de France 2009 i 2010.
„Wywiady Oprah Winfrey: Lance Armstrong" na Discovery Channel - dzisiaj o 23.00
- Ostatni raz przekroczyłem tę linię w 2005 roku. Oskarżenie, że było inaczej, to rzecz która najbardziej mnie denerwuje w raporcie Amerykańskiej Agencji Dopingowej - mówił o opublikowanym ponad trzy miesiące temu raporcie USADA, który uzasadniał jego dożywotnią dyskwalifikację za doping. Większość historii opisanych w raporcie potwierdził. Ale niektóre dementował, a do niektórych nie chciał się odnieść. M.in. do wątku Michele Ferrariego, nazywanego Doktorem EPO, któremu płacił fortunę za przygotowywanie programów treningowych i dopingowych. - Uważałem zawsze Michele Ferrariego za dobrego człowieka. I nadal uważam - mówił. Zaprzeczył m.in. że próbował wyciszyć łapówkami dopingową wpadkę z 2001 roku i że w ogóle była jakaś zatuszowana wpadka. Zaprzeczył też, że szantażował innych kolarzy ze swojej grupy, by brali doping, bo inaczej stracą pracę. - Stwarzałem atmosferę zachęcania do dopingu, sam dawałem przykład, ale to nie działało tak, że bezpośrednio kogoś zwolniłem za to, że się nie dopingował. Ci ludzie szli do innych grup kolarskich i tam też się dopingowali, choć mnie tam przecież nie było - mówił.
Przyznawał też, że w tamtych czasach nie bał się brać, bo kontrole były tak rzadkie, że dało się wszystko dobrze zaplanować. I że nie czuł się oszustem. - Ja tylko wyrównywałem szanse. Brałem to samo, co inni. W tamtym pokoleniu kolarzy nie dało się wygrywać bez dopingu. Wspomaganie było dla mnie tak oczywiste jak pompowanie kół i nalewanie wody do bidonu - mówił. Nie zgodził się, że to był jeden z najbardziej wyrafinowanych systemów dopingowych w historii sportu, jak nazwała go USADA. - Był profesjonalny, sprytny, ale też dość zachowawczy. Najbardziej wyrafinowany? A czasy NRD? - pytał.
Wiele razy podczas wywiadu powtarzał, że żałuje tego co robił, uprzedzał, że zapewne wydaje się niewiarygodny, przepraszał tych, których skrzywdził. Gdy Oprah Winfrey pokazywała mu nagrania, jak kłamał pod przysięgą w procesie arbitrażowym z firmą SCA Promotions (odmówiła wypłaty premii, tłumacząc, że Armstrong wygrywał na dopingu, a on wyparł się niedozwolonego wspomagania - sprawa krzywoprzysięstwa jest już objęta przedawnieniem) nazwał samego siebie z tamtego czasu "aroganckim sukinsynem". Przyznał, że już kontaktował się z niektórymi osobami, które przez niego ucierpiały, m.in. z Betsy Andreu, żoną swojego byłego przyjaciela i kolegi z zespołu, Frankiego Andreu. To Betsy jako jedna z pierwszych miała odwagę opowiadać o dopingu Armstronga. - Rozmawialiśmy przez telefon przez 40 minut. Z Frankiem też. Czy jesteśmy pogodzeni? Nie. Oni zostali tak skrzywdzeni, że taka telefoniczna rozmowa nie wystarczy - mówił. Ale to właśnie wątek małżeństwa Andreu wzbudził w wywiadzie największą nieufność. Chodzi o słynną już scenę szpitalną z 1996, gdy chory na raka Armstrong miał na prośbę lekarzy wyliczyć wszystkie środki dopingujące, które brał. Ujawniła to Betsy, która była świadkiem rozmowy z lekarzami. A Lance przez lata zaprzeczał, nazywając ją wariatką. W wywiadzie z Oprą nie chciał się do szpitalnej sceny odnieść, uchylił pytanie. Od razu pojawiły się teorie, że zrobił to, by ochronić któregoś ze swoich sojuszników, który mógł złożyć w tej sprawie nieprawdziwe zeznania pod przysięgą. A zdenerwowana Betsy Andreu w rozmowie z CNN o wywiadzie Lance'a nie ukrywała rozczarowania, że nie potwierdził jej wersji.