Kazimierz Górski otrzymał je u schyłku życia. Antoni Piechniczek – wiele lat po zdobyciu trzeciego miejsca na świecie. Jacek Gmoch – dopiero za krzewienie przyjaźni polsko-greckiej. A dziś przyjeżdża facet z Holandii, w półtora roku wygrywa z polskimi piłkarzami eliminacje do mistrzostw Europy i zostaje kawalerem Orderu Odrodzenia Polski. Z orderami trzeba uważać. Te, które do roku 1989 bywały powodem dumy, dziś stanowią kłopotliwy balast. Byle komu nie dawano, a dziwnym trafem uprzywilejowani byli ci, którzy wcześniej zaopatrzyli się w odpowiednią legitymację. Ale kiedy Edward Gierek dekorował piłkarzy wracających z mistrzostw świata, aprobowaliśmy to jako akt sprawiedliwości. Nie wnikając w warstwę ideologiczną. W roku 1982 sytuacja jednak się zmieniła. Piłkarze byli nasi, ale władza – wprost przeciwnie. I kiedy wygrywali na mundialu mecz za meczem, a na trybunach hiszpańskich stadionów pojawiały się transparenty „Solidarności”, które TVP starała się usunąć z ekranów, rośliśmy razem ze Zbyszkiem Bońkiem. I bardzo chcieliśmy, żeby ten Boniek razem z kolegami wypięli się na władzę, robiąc jakąś demonstrację, za którą będziemy ich kochać jeszcze bardziej. A oni nie – nadstawili klapy, tłumacząc cicho (bo przecież nie w gazetach), że gdyby tego nie zrobili, to by im Jaruzelski z Rakowskim cofnęli zgody na wyjazdy do zagranicznych klubów. Patrząc na to od tej strony, gdyby Zbigniew Boniek wtedy odmówił, stałby się męczennikiem i ofiarą stanu wojennego, ale nie zrobiłby światowej kariery w Juventusie.
Dawniej zdarzało się, że decyzja o wręczeniu orderu zapadała, bo gwiazdy sportu dowartościowywały mężów stanu, a wspólne zdjęcie po ceremonii miało świadczyć o jednej krwi gospodarza kraju i milionów kibiców, w imieniu których honorował mistrza. Dziś to jest, powiedzmy, potrzeba serca. Premier Donald Tusk przywitał na Okęciu kadrę Polski powracającą z udanego meczu z Serbią, to prezydent Lech Kaczyński wręczył Beenhakkerowi krzyż.
W końcu jest to reprezentacja wszystkich Polaków. I jednego Holendra.