Gdyby druga połowa wyścigu o Grand Prix Australii potoczyła się inaczej, to zamiast mieszania taktyków BMW Sauber z błotem czytalibyśmy pochwalne peany pod adresem Kubicy i całego zespołu. Wystarczyłoby na przykład, żeby do kolejnej neutralizacji doszło zaledwie dwa okrążenia wcześniej – i w Melbourne moglibyśmy usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego. Oczywiście, jeśli Polak nie miałby problemów z silnikiem.

Dużo gdybania, na które tak naprawdę w Formule 1 nie ma miejsca. Szkoda czasu na rozpamiętywanie straconych szans i snucie wymyślnych teorii. Losy wyścigu rozstrzygają się często w ułamkach sekund – czasami kibic widzi to dokładnie na ekranie, jak w przypadku błędu Felipe Massy już na pierwszym zakręcie niedzielnego wyścigu. Czasami wszystko odbywa się gdzieś na zapleczu, w głowach ludzi odpowiedzialnych za taktykę. Oni także mają bardzo mało czasu na reakcję. Zwłaszcza jeśli sytuacja na torze rozwija się w sposób trudny do przewidzenia. Tak jak miało to miejsce w Melbourne.

Decyzje strategów często w decydującym stopniu wpływają na losy wyścigu – czasami trzeba zaryzykować, wymyślić jakieś nieszablonowe zagranie w nadziei, że uda się zdobyć więcej punktów. Kubica mógł być drugi, przy odrobinie szczęścia nawet walczyć o wygraną z dużo szybszymi kierowcami McLarena. Skończyło się znacznie gorzej, a powodem był szwankujący silnik.

Spokojna analiza przeprowadzona kilka godzin po wyścigu to bułka z masłem. Wygodny fotel, wydruk czasów i przede wszystkim wiedza na temat tego, co przyniosły kolejne okrążenia – to wszystko znakomicie ułatwia poszukiwanie winnych. W czasie wyścigu decyzje jednak trzeba podejmować błyskawicznie.

Tym razem ryzyko się nie opłaciło – z wygodnego fotela można wyliczyć, że Kubica i Heidfeld mogli zająć w Grand Prix Australii drugie i trzecie miejsce, a BMW Sauber mogło prowadzić w klasyfikacji mistrzostw świata. Ale konia z rzędem temu, kto na 29. okrążeniu przewidział, że druga połowa wyścigu potoczy się właśnie tak, jak się potoczyła.