Najmniej z bramek dla Niemców cieszył się sam strzelec. Po pierwszej uniósł lekko ręce, potem opuścił głowę. On, najbardziej uśmiechnięta twarz niemieckiej kadry, nawet gdy koledzy przybiegli, by go wyściskać, tylko spojrzał w górę. Miał za sobą trybuny pełne biało-czerwonych flag, bo właśnie za tą bramką posadzono polskich kibiców. Po raz pierwszy tego wieczoru byli cicho.
Lukas Podolski z Polski wyjechał jako dwulatek, nigdy nie chciał dla niej grać, ale zawsze mówił o kraju rodziców ciepło. W Klagenfurcie nawet po drugim golu, tym, który oznaczał koniec polskich nadziei, nie pokazał nic więcej poza zdawkowym uśmiechem. Jego koledzy też nie przesadzali z euforią. Zadanie wykonane, pora na następny mecz.
Może Jens Lehmann przesadził, mówiąc, że Niemcy powinni strzelić gola jeszcze szybciej, ale tak to z ich punktu widzenia wyglądało. Polacy poświęcali się, długo nie chcieli przyjąć do wiadomości, że ten mecz mogą przegrać, momentami grali naprawdę ładnie, ale Niemcy niemal od początku do końca trzymali sprawy w swoich rękach.
To było zupełnie inne spotkanie niż dwa lata temu w Dortmundzie. Polacy naprawdę chcieli grać w piłkę, a nie tylko się bronić. Bramka na 2:0 w drugiej połowie była ceną, jaką zapłacili za to, że po stracie pierwszej – w 20. minucie – nie ustawali w atakach. Strzałów – celnych i niecelnych – mieli więcej niż Niemcy, tyle że większość z nich była zza pola karnego i zbyt słaba, by zagrozić Lehmannowi.
O wyniku zdecydowały dwa błędy obrony. Gdy po podaniu Mario Gomeza Miroslav Klose z Podolskim biegli na bramkę, Polacy czekali na gwizdek, ale sędzia spalonego nie widział. Klose podał, Podolski strzelił obok Boruca. Przed drugą bramką Paweł Golański zbyt długo czekał z wybiciem piłki, zabrał mu ją w polu karnym Bastian Schweinsteiger, Klose nie trafił, jak trzeba, ale Podolski już tak.