I nagle zgasło światło

Robert Sycz, dwukrotny mistrz olimpijski w wioślarskich dwójkach o przegranej walce o Pekin, latach świetności i niepewnym jutrze, utraconym porozumieniu z partnerem z osady Tomaszem Kucharskim, oraz o obojętności sponsorów

Publikacja: 18.06.2008 03:20

Robert Sycz ur. 15 listopada 1973 roku w Warszawie. Student Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy.

Robert Sycz ur. 15 listopada 1973 roku w Warszawie. Student Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy. Wraz z rok młodszym Tomaszem Kucharskim dwukrotnie wygrywali igrzyska olimpijskie (Sydney 2000 i Ateny 2004) w wioślarskiej dwójce podwójnej wagi lekkiej. Dwukrotnie też byli mistrzami świata (1997 i 1998), trzykrotnie (2001, 2002, 2003) zdobywali srebrne medale. W 2005 roku Sycz w parze z Pawłem Rańdą zdobył brązowy medal MŚ. Zawodnik Bydgostii Bydgoszcz. Karierę zaczynał w Szkolnym Wojewódzkim Ośrodku Sportowym nr 2 w Warszawie

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Jak wyglądało przebudzenie po klęsce?

Robert Sycz: Obudziła mnie moja mała, 17-miesięczna córeczka. Burza w mózgu szalała tak samo jak po przegranych repasażach w Poznaniu. Nic się nie zmieniło. Nigdy w życiu porażka tak mnie nie bolała. I wciąż boli.

Zdobył pan dwa złote medale olimpijskie, dwa tytuły mistrza świata, trzy srebrne medale mistrzostw świata i jeden brązowy. Z takim dorobkiem można chyba czuć się człowiekiem spełnionym?

Ale czuję się przegrany i nic na to nie poradzę. Ta klęska przeważa w moim osobistym rozrachunku nad sukcesami.

Panów poprzedni trener Jerzy Broniec mówił po igrzyskach w Sydney, że posiedliście rzadką sztukę zwyciężania samych siebie. Czyżby się mylił?

Trener mówił to w starych, dobrych czasach. Wtedy jeszcze tworzyliśmy rozumiejący się zespół.

Po zdobyciu drugiego złotego medalu na igrzyskach w Atenach Broniec odszedł. Dlaczego?

Odszedł i wrócił, by ostatecznie zrezygnować w lutym ubiegłego roku. To było w Zakopanem. Był zmęczony, miał już dość. To nie był łatwy okres dla każdego z nas. Tomek jest zamknięty w sobie, trener tylko czasami okazywał emocje. Gotowało się w nas i tłumiliśmy to. Narastała atmosfera niedomówień, coraz więcej było złej krwi. W naszym krwiobiegu od dawna była jakaś zadra, która co pewien czas kłuła któregoś z nas.

Nie można było po męsku porozmawiać i oczyścić atmosfery?

Może i można było, ale nikt tego nie zrobił. Mam do siebie pretensję, bo źle postąpiłem, gdy dowiedziałem się, że trener odchodzi. Wygarnąłem wszystkie żale i wykopałem rów, który ciężko już było zakopać.

Jerzy Broniec był dobrym trenerem?

Miał oko. Inni potrzebują magnetowidów, stop-klatek, by dostrzec błąd, a on tylko spojrzał i widział. Jak mało kto czuł technikę wiosłowania.

Kiedy zaczęła się psuć atmosfera między wami?

Po Sydney. My mieliśmy swoje zdanie, nie zawsze słuszne. Teraz zmądrzałem, szukam winy w sobie.

Od marca ubiegłego roku waszym trenerem był już Marian Hennig...

Dla mnie od początku był tylko trenerem, który prowadzi osadę. Nie było między nami bliższych emocjonalnych relacji. On był związany z Tomkiem, zrobił wiele, żeby pokazać, iż to on jest silniejszy. Ja byłem dla niego tylko kwiatkiem do kożucha, ale do mistrzostw w Monachium atmosfera była jeszcze dobra.

A Kucharski, jakie były między wami relacje?

Przez wiele lat sportowo takie, jakie powinny być. Byliśmy dla siebie stworzeni, wiosłowaliśmy tak samo, a nasze fizyczne przeciwieństwa tylko pomagały płynąć łódce szybciej. Prywatnie nie byliśmy przyjaciółmi. Raczej odpoczywaliśmy od siebie. Każdy z nas miał swój świat, swoje poglądy. Nie wkraczaliśmy na zastrzeżony teren.

Ma pan do niego o coś żal?

Kilka lat temu przed mistrzostwami świata w Japonii miał kontuzję. Zrezygnował ze startu, mając do wszystkich pretensję. Wszystkim nam wtedy wymierzył policzek. Kiedy mijaliśmy się w Wałczu, zachowywał się tak, jakbyśmy się nie znali. To było przykre.

Pan w parze z Pawłem Rańdą zdobył wtedy brązowy medal, ale do osady wkrótce wrócił Kucharski. Kto o tym zadecydował?

Jerzy Broniec, on podejmował decyzje. Ale ja pomagałem Tomkowi, kiedy walczył o to miejsce z Pawłem, wiele razy ratowałem go z opresji podczas ciężkich sprawdzianów. Nigdy nie okazał mi wdzięczności.

Jest logiczne wytłumaczenie tego, co się stało w miniony poniedziałek?

Nie mam pojęcia jak do tego doszło. W repasażach przegraliśmy przecież z osadami, które normalnie powinniśmy pokonać z zamkniętymi oczami, obudzeni w środku nocy. To było tak, jakby nagle zgasło światło. Na półmetku byliśmy na drugim miejscu i nic nie wskazywało, że 200, 300 metrów dalej dotknie nas taki kryzys. Skąd ta pewność, od dawna przecież nie wygrywaliście, a pan miał poważne kłopoty z kręgosłupem...

Kręgosłup boli mnie od czasów, kiedy byłem juniorem. Od lat uciekam przed wiszącą nade mną operacją, ciężko trenując. Lekarze mówią, że to skuteczna metoda.

Podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata w Monachium kręgosłup jednak pana pokonał.

Z reguły boli mnie w kwietniu, ale wtedy niespodziewanie odezwał się we wrześniu. Ból po starcie był tak silny, że zrezygnowałem z kontynuowania wyścigu. Bałem się, że kręgosłup rozpadnie się na drobne części. Rezonans magnetyczny wykazał jednak, że wszystko jest na swoim miejscu. Co więcej, w ostatnim okresie przed regatami w Poznaniu nie miałem żadnych dolegliwości, czułem się znakomicie. Tomek też był w świetnej dyspozycji. Podczas sprawdzianów w Wałczu nasza stara łódka płynęła szybko, tak jak za dawnych czasów. Były więc podstawy do optymizmu.

Niczym niezmącone?

Kilka dni przed startem obaj mieliśmy nieprzespaną noc. Następnego dnia były kłopoty z koordynacją i zdecydowanie gorsze niż zwykle samopoczucie. Później wszystko wróciło do normy.

Jaka była wasza reakcja, kiedy rywale zaczęli was wyprzedzać. Ktoś z was krzyknął, próbował pobudzić partnera do wysiłku?

Żaden z nas nie próbował. Byliśmy tak zaszokowani tym, co się dzieje, tak osłabieni, że nie reagowaliśmy.

A później, już po wyścigu?

Tomek mówił więcej, ja nie miałem nic do powiedzenia.

Rozstaliście się bez słowa?

Nie było o czym mówić, każdy pojechał w swoją stronę. Wiedzieliśmy, że Pekin już nam bezpowrotnie odpłynął.

Wracając samochodem do Warszawy zadzwonił pan do kogoś, podzielił się swoim smutkiem?

Tak, do żony, szła z pracy. W pierwszej chwili to był dla niej cios, ale po chwili poczuła ulgę. – Spłynął na mnie taki dziwny spokój – mówiła. – Widać tak musiało być – opisywała mi stan swoich uczuć po moim powrocie do domu.

Dlaczego nie zakończyliście kariery po zdobyciu drugiego złotego medalu w Atenach? Co was tak gnało do Pekinu, pieniądze?

Dla mnie wiosła są wszystkim, to pasja i miłość, więc walka o Pekin była czymś naturalnym. Mieliśmy też nadzieję, że nadejdzie czas odcinania kuponów, że znajdzie się wreszcie sponsor, który nam pomoże.

Trudno uwierzyć, że chętnych nie było...

Ze 150 znanych firm, do których zwróciliśmy się o pomoc, odpowiedziało tylko 17. Wszystkie negatywnie. Nauczyłem się z tym żyć, ale gorzki osad pozostał.

Ma pan pomysł na dalsze życie?

Jeśli będę jeszcze wyczynowo wiosłował, w co wierzę, to te 250 dni, które spędzałem na zgrupowaniach, chcę być w domu. Pływać mogę na Wiśle w Warszawie. Tu zaczynałem i tu najchętniej trenuję.

Po zakończeniu kariery zadzwoni pan czasami do Kucharskiego, by powspominać czasy zwycięstw i chwały?

Myślę, że będziemy się spotykać regularnie na piknikach olimpijskich. No i na zawodach, tylko jeszcze nie wiem, w jakiej roli.

Rz: Jak wyglądało przebudzenie po klęsce?

Robert Sycz: Obudziła mnie moja mała, 17-miesięczna córeczka. Burza w mózgu szalała tak samo jak po przegranych repasażach w Poznaniu. Nic się nie zmieniło. Nigdy w życiu porażka tak mnie nie bolała. I wciąż boli.

Pozostało 96% artykułu
Sport
WADA walczy o zachowanie reputacji. Witold Bańka mówi o fałszywych oskarżeniach
Sport
Czy Witold Bańka krył doping chińskich gwiazd? Walka o władzę i pieniądze w tle
Sport
Chińscy pływacy na dopingu. W tle walka o stanowisko Witolda Bańki
Sport
Paryż 2024. Dlaczego Adidas i BIZUU ubiorą polskich olimpijczyków
sport i polityka
Wybory samorządowe. Jak kibice piłkarscy wybierają prezydentów miast
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO