Tomek mówił więcej, ja nie miałem nic do powiedzenia.
Rozstaliście się bez słowa?
Nie było o czym mówić, każdy pojechał w swoją stronę. Wiedzieliśmy, że Pekin już nam bezpowrotnie odpłynął.
Wracając samochodem do Warszawy zadzwonił pan do kogoś, podzielił się swoim smutkiem?
Tak, do żony, szła z pracy. W pierwszej chwili to był dla niej cios, ale po chwili poczuła ulgę. – Spłynął na mnie taki dziwny spokój – mówiła. – Widać tak musiało być – opisywała mi stan swoich uczuć po moim powrocie do domu.
Dlaczego nie zakończyliście kariery po zdobyciu drugiego złotego medalu w Atenach? Co was tak gnało do Pekinu, pieniądze?
Dla mnie wiosła są wszystkim, to pasja i miłość, więc walka o Pekin była czymś naturalnym. Mieliśmy też nadzieję, że nadejdzie czas odcinania kuponów, że znajdzie się wreszcie sponsor, który nam pomoże.
Trudno uwierzyć, że chętnych nie było...
Ze 150 znanych firm, do których zwróciliśmy się o pomoc, odpowiedziało tylko 17. Wszystkie negatywnie. Nauczyłem się z tym żyć, ale gorzki osad pozostał.
Ma pan pomysł na dalsze życie?
Jeśli będę jeszcze wyczynowo wiosłował, w co wierzę, to te 250 dni, które spędzałem na zgrupowaniach, chcę być w domu. Pływać mogę na Wiśle w Warszawie. Tu zaczynałem i tu najchętniej trenuję.
Po zakończeniu kariery zadzwoni pan czasami do Kucharskiego, by powspominać czasy zwycięstw i chwały?
Myślę, że będziemy się spotykać regularnie na piknikach olimpijskich. No i na zawodach, tylko jeszcze nie wiem, w jakiej roli.