Czuje pan zawód i rozczarowanie?
Po tym, co zobaczyłem, czuję ulgę. Gdybyśmy jakimś cudem awansowali, jeszcze bardziej byłoby widać dramatyczną różnicę, jaka dzieli polski zespół od europejskiej czołówki. Dla nas, widzów, jest lepiej, że nie wyszliśmy z grupy.
Który mecz podobał się panu najbardziej?
Z tych, które widziałem, brawurowe zwycięstwo Holandii nad Francją. Dobrze zapamiętałem wynik 4:1. Zaskakujący, bo nikt się nie spodziewał tak dużej dominacji Holendrów. Podobało mi się też spotkanie Włochy – Francja. Nie był to może mecz wybitny, ale po klęsce Polaków z Austriakami okazało się, że na tym samym telewizorze można zobaczyć mecz, który nie wygląda tak samo. To tak jak obejrzeć inscenizację szekspirowską w wydaniu prowincjonalnego teatru z przestraszonymi aktorami i Royal Shakespeare Company.
Co pan czuł, obserwując Leo Beenhakkera? Zderzył się z polską niemocą czy ponosi winę za niepowodzenia?
Reżyser zawsze odpowiada za to, że spektakl był nieudany, a aktorzy źle wypadli. Ale ja odczuwam sympatię do Beenhakkera. Jako amator, a nie specjalista, co jeszcze raz podkreślę, widzę, że nie rzuca słów na wiatr, nie jest zadufany w sobie i arogancki. To dżentelmen w naszym futbolowym towarzystwie, któremu często zdarza się popadać w wulgarność i brutalność. A ponieważ nie znam się aż tak na piłce, by ocenić skutki konkretnych decyzji i ustawień Beenhakkera, mogę tylko przypomnieć, że do tej pory żaden z polskich trenerów nie wprowadził Polski do finałów mistrzostw Europy. Chociażby z tego powodu nie widzę podstaw do żadnej nagonki. Można powiedzieć „panu już dziękujemy”, tylko kto na miejsce Holendra? Jest ktoś lepszy?