Hindusi mają pecha. Gdyby krykiet – jedyny nad Gangesem naprawdę popularny, traktowany poważnie i chętnie finansowany, sport – był dyscypliną olimpijską, igrzyska w Pekinie stałyby się szansą na podwójne zwycięstwo.
Z jednej strony pozwoliłyby zaspokoić mocarstwowe ambicje najliczniejszej demokracji świata, z drugiej – obudziłyby ducha narodu, co przy kulturowej mozaice Indii i separatystycznych tendencjach kilku regionów jest na wagę złota.
Ostatecznie drużynę krykieta mogliby zastąpić hokeiści na trawie, tym bardziej że jako jedyni indyjscy sportowcy byli olimpijską legendą. Tyle że działo się to jeszcze za brytyjskiego panowania, gdy w składzie drużyny był Dhyan Chand, nazywany Czarodziejem. Ostatnie duże sukcesy odnosili 30 lat temu. Teraz, choć wciąż należą do światowej czołówki, nie zakwalifikowali się do igrzysk.
W efekcie indyjski tygrys, który powinien być najważniejszym azjatyckim przeciwnikiem chińskiego smoka, wystawia przeciwko armii gospodarzy ledwie garstkę sportowców. W dodatku nie jest to skład wróżący sukces. Do Pekinu lecą m. in.: strzelec po poważnej operacji kręgosłupa, niemłoda już biegaczka walcząca ze spadkiem formy i kilku pływaków bez imponujących dokonań.
Ale nie tylko dlatego Hindusi nie przejawiają zainteresowania igrzyskami, tradycyjnie nie budzą one tu wielkich emocji. W historii sukcesy Hindusów można policzyć na palcach obu rąk. – Nawet nie będę oglądał – mówi mi recepcjonista małego hotelu w Bombaju. Telewizor w korytarzu jak zawsze ustawiony jest na kanał transmitujący rozgrywki krykieta. Tak samo będzie przez najbliższe dwa tygodnie. Sklepikarz w Kalkucie na pytanie, za kogo trzyma kciuki, machnął tylko ręką, a specjalista od marketingu uśmiechnął się zakłopotany.