Kończył się już dzień polskich sukcesów w Pekinie, gdy na pomost w hali BUUA Gymnasium wyszło 94 kg pewności siebie w czerwonym stroju.
Oglądanie kolejnych prób Kołeckiego było przyjemnością. Każdym gestem dawał rywalom do zrozumienia, że jest mocniejszy od nich, choć miał wiele powodów, by się tego startu obawiać. Kontuzje, które przez ostatnie lata spychały go z dobrej drogi, to jedno, ale gdzieś w głowie musiały się też kołatać wspomnienia z poprzednich igrzysk: skręcona kostka w Sydney i srebro, które uznał za porażkę, Ateny oglądane w telewizji, bo zdrowie nie pozwoliło na więcej.
Do Pekinu jechał z kontuzją kolana, na treningach podnosił ciężary, o których sam opowiadał z ironicznym uśmiechem. Odsunął to wszystko na bok, gdy przyszło do walki o medale. Po rwaniu był piąty z wynikiem 179 kg, ale jego królestwem jest podrzut. W nim jest rekordzistą świata, czekał spokojnie.
Wiedział, że tylko Kazach Ilja Ilin może na niego patrzeć z góry, inni byli do pokonania: Rosjanin Chadżimurat Akajew, który zadziwił wszystkich w rwaniu, podnosząc aż 185 kg, Irańczyk Aszgar Ebrahimi, w czołówce po pierwszym boju. Gdy w drugiej próbie Kołecki podrzucił 224 kg, krzyknął głośno, zanim jeszcze sztanga opadła, potem wyciągnął rękę w stronę polskiej części trybun. Miał już wówczas medal, niewiadomą był tylko kolor.
Ilin podniósł 226 kg, a za chwilę musiał też podnosić trenera, który wpadł na pomost, by świętować z nim złoty medal. Próba nie była czysta, ale sędziowie przymknęli oko na ruch ramienia, gdy sztanga była już w górze. Kołecki podszedł do 228 i nie dał rady. Nie musiał. Gdy Arsen Kasabiew z Gruzji chwilę później o mało nie przygniótł się sztangą z ciężarem 231 kg, Polak miał już srebro. Dzisiaj wróci do hali kibicować Marcinowi Dołędze w walce o złoto.