Weia pamiętam jeszcze ze swej pierwszej wizyty w szkole dla dzieci upośledzonych umysłowo w Changpingu pod Pekinem. Miał wtedy zajęczą wargę i rozszczepione podniebienie. To, że teraz może z uśmiechem podziwiać wyczyny mistrza olimpijskiego, który przyszedł z wizytą do szkoły, zawdzięcza prywatnym sponsorom: międzynarodowej organizacji Smile Train.
Podobnie jest zresztą z całą szkołą, której istnienie możliwe jest tylko dzięki prywatnym dotacjom – z zagranicy i z kraju. No i dzięki emerytowanej nauczycielce Wang Lijuan, która od dziesięciu lat walczy o przetrwanie stworzonej przez siebie instytucji. Do niedawna w Chinach nie było zwyczaju kształcenia dzieci upośledzonych, a państwo wciąż nie poczuwa się do odpowiedzialności za nie i nieco podejrzliwie patrzy na organizacje pozarządowe, takie jak szkoła pani Wang.
– Ile złotych medali zdobyliście? – spytała pani Wang, gdy jak podczas każdego powrotu do Pekinu odwiedziłem szkołę. Tuż po mojej ostatniej wizycie przed dwoma laty szkoła musiała po raz piąty w swej niezbyt długiej historii szukać nowego lokum, gdy kolejny właściciel uznał, że na kimś innym zarobi więcej. Byłem ciekaw, jak wygląda nowe miejsce. Rozmowa szybko zeszła jednak na igrzyska, a tego akurat dnia Leszek Blanik wygrał rywalizację w skoku.
– Byłoby fantastycznie, gdyby wasz mistrz przyszedł odwiedzić naszą szkołę – stwierdził syn dyrektorki Brian, który po paru latach spędzonych w Ameryce posługuje się zachodnim imieniem. Nasz złoty medalista wyraził zainteresowanie i tak jakoś, dzięki pomocy kolegów z działu sportowego „Rzeczpospolitej”, to się potoczyło.
Są wakacje, więc większość z ponad 70 uczniów, którzy normalnie mieszkają w szkole, jest teraz w rodzinnych domach. Zostały tylko sieroty, dzieci, które – tak jak znaleziony na wysypisku śmieci Zhiguang Wei – zostały przygarnięte przez szkołę. Wszystkim nadano nazwisko Zhiguang, od nazwy szkoły. Zhiguang znaczy „światło wiedzy”.