Reklama
Rozwiń

Najsmutniejszy z sukcesów

Olimpiadę w Pekinie Hindusi zapamiętają na pewno – pierwszy raz ich reprezentant zdobył indywidualny złoty medal. Sukces strzelca Abhinava Bindry nie był jednak wielkim dniem indyjskiego sportu, raczej przykrym zderzeniem z rzeczywistością

Aktualizacja: 26.08.2008 13:56 Publikacja: 26.08.2008 03:12

Najsmutniejszy z sukcesów

Foto: AP

– Liczące ponad miliard ludzi społeczeństwo i jeden złoty medal – kręci głową Manodeep Dasgupta, biznesmen z Kalkuty. – A czekaliśmy na niego prawie 30 lat, odkąd złoto zdobyli nasi hokeiści na trawie.

Niby jest się z czego cieszyć, ale Manodeep uśmiecha się bez przekonania. – Bindra wygrał, bo ma ojca miliardera i warunki do ćwiczeń. Nasz rząd da mu w nagrodę 250 tysięcy dolarów, a tata sprezentował mu właśnie sieć hoteli wartą 2,5 miliona.

Kariera 26-letniego Abhinava to baśniowa opowieść. Przyszedł na świat w zamożnej i liberalnej rodzinie o sportowych korzeniach. Ojciec, który dziś zarządza wartą ponad miliard dolarów grupą Hi Tech, był kiedyś w narodowej reprezentacji hokeja, mama grała w piłkę ręczną. Do zawodów w Pekinie 26-letni strzelec szykował się w rodzinnym pałacu, gdzie stanęła spełniająca olimpijskie standardy klimatyzowana strzelnica. Opiekowali się nim szwajcarska trenerka, niemiecki lekarz i indyjski psycholog. Kluczową część przygotowań Bindra przeszedł w Niemczech. – Mój syn nie jest produktem indyjskiej machiny sportowej – przyznaje ojciec miliarder.

Znana z ostrego języka pisarka Sobha De wyraziła się jaśniej: „Indie to tylko kraj wpisany w jego paszporcie jako miejsce urodzenia. Bindra żyje poza tutejszymi realiami, jest ponad to, co nasz kraj może oferować jemu i milionom innych. Wygrał, mimo że jest Hindusem. Czy to nie najsmutniejszy z sukcesów?”. Pisarka pytała też, po co indyjski rząd robi sportowcowi zbędny finansowy prezent. Zasugerowała, że lepiej byłoby stworzyć stypendium dla młodych zawodników.

Choćby dla dzieci, które dwa razy w tygodniu zbierają się w południowej Kalkucie na lekcje dżudo. Mają oddanego trenera, zapał i porządne stroje, ale na tym profesjonalizm się kończy. Ćwiczą na wąskim trawniku przy miejskim stawie, w towarzystwie gapiów i gęsi. Nie przerywają zajęć mimo monsunowych deszczy, ociekają na zmianę wodą i potem. Latem przy wysokiej temperaturze i wilgotności zwykły spacer to wyczyn.

Stojące na skraju trawnika mamy sekundują dzieciom, każda trzyma w ręku ręcznik i bidon. One też wiedzą, jak dbać o formę. Można je spotkać bladym świtem przy pobliskiej obwodnicy. Ubrane w sari i adidasy maszerują parami wzdłuż zakorkowanej drogi w kłębach spalin. Ich trasa to wyboiste pobocze, a medale należą im się za sprawne omijanie dziur, porozrzucanych cegieł, gnijących śmieci i śpiących na ziemi ludzi. Tę poranną szkołę przetrwania nazywają joggingiem.

W kraju, w którym pięciolatki pracują i często chodzą głodne, wyzwaniem nie jest ich kondycja sportowa, lecz przetrwanie

W spokojnej dzielnicy, w której mieszkają razem z innymi przedstawicielami klasy średniej, sport zyskuje na znaczeniu. Hindusi próbują zachodniego stylu życia, w którym liczy się aktywność fizyczna. Osiedlowy klub, kiedyś pełen wielbicieli gier planszowych, teraz ustępuje popularnością siłowniom. Ćwiczy się w nich na starym sprzęcie i bez klimatyzacji, panie na zmianę z panami. W zamożniejszych częściach miasta przybywa jednak ekskluzywnych klubów fitness i sklepów z drogim sprzętem do trenowania w domu.

Nowoczesne bieżnie na przeszklonej wystawie przypominają kosmiczne roboty, tym bardziej że w wielu domach obiady wciąż gotuje się na palnikach naftowych, a naczynia myje w rynsztokach. Sport uprawiany po powrocie z biura to przywilej nielicznych. Reszta pracuje od świtu do nocy, podróżuje do domu dwie godziny w gigantycznych korkach i zatłoczonych autobusach, je w pośpiechu i mało śpi. Trzeba nadludzkiej determinacji, by w upale przedzierać się przez miasto na basen albo kort tenisowy.

Poza przyziemnymi przeszkodami jest jeszcze jedna: sport nigdy nie był w indyjskiej kulturze naprawdę ważny. Złośliwi publicyści pisali przy okazji igrzysk, że jedyną narodową dyscypliną uprawianą zgodnie przez wszystkich Hindusów jest plucie na chodnik. Popularnością cieszy się też jazda na rowerze, ale to tylko tani środek transportu i grozi raczej utratą zdrowia.

Ci komentatorzy, którym nie było do śmiechu, krytykowali rząd za brak inwestycji, szkoleń dla sportowców, zwykłych boisk. Podkreślali, że wśród indyjskich dzieci jest wiele nieoszlifowanych talentów. Ale w kraju, w którym pięciolatki pracują i często chodzą głodne, wyzwaniem nie jest ich kondycja sportowa, lecz przetrwanie. Brakuje studni i szkół, boiska do krykieta dzieci potrafią zorganizować sobie same: w zaśmieconym zaułku, przy torach kolejowych, na ruchliwej ulicy przed meczetem. Nawet w odciętych od świata wioskach w delcie Gangesu, gdzie nie ma prądu, chłopcy grają w piłkę nożną. Boiskiem jest gliniasta połać ziemi odsłonięta na kilka godzin w czasie odpływu. Boso, umazani błotem, wiejscy piłkarze walczą o każdą bramkę. Znają na pamięć całą narodową reprezentację krykieta, bezbłędnie wymieniają też skład brazylijskiej drużyny futbolowej. Nazwisko Abhinava Bindry nic im nie mówi.

– Liczące ponad miliard ludzi społeczeństwo i jeden złoty medal – kręci głową Manodeep Dasgupta, biznesmen z Kalkuty. – A czekaliśmy na niego prawie 30 lat, odkąd złoto zdobyli nasi hokeiści na trawie.

Niby jest się z czego cieszyć, ale Manodeep uśmiecha się bez przekonania. – Bindra wygrał, bo ma ojca miliardera i warunki do ćwiczeń. Nasz rząd da mu w nagrodę 250 tysięcy dolarów, a tata sprezentował mu właśnie sieć hoteli wartą 2,5 miliona.

Pozostało jeszcze 90% artykułu
Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku