[b][link=http://blog.rp.pl/blog/2009/03/03/andrzej-fafara-nasza-tysia-kochana/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
Nie może być oczywiście inaczej tuż po wielkim sukcesie, ale ja mimo wszystko szukam w opowieściach o znakomitej narciarce czegoś, co by urozmaiciło ten jej pomnikowy wizerunek. Szukam i nie znajduję. Wszyscy mówią o niej tylko pozytywnie.
Proboszcz z Kasiny Wielkiej - że dziewczyna religijna i na msze chodzi regularnie. Smakosz z baru – że dzięki niej picie piwa nabrało głębszego sensu. Nauczyciele – że uczennica grzeczna i pracowita. Parkingowy spod miejscowego wyciągu – że jak Justysia chce pojeździć, to zawsze płaci za karnet.
Dziennikarz „Faktu” – że prowadzi samochód zgodnie z przepisami. O tym, co Justyna robi trochę gorzej i mniej zgodnie z przepisami, dowiemy się, jak jej się kiedyś noga powinie. Oby do tego nie doszło, choć z drugiej strony bardzo mnie ciekawi, jaka jest naprawdę ta dzielna dziewczyna z Beskidu Wyspowego.
Na razie w opowieściach medialnych bardziej autentycznie niż ona wypada jej trener Aleksander Wierietielny. Jest zmęczonym życiem mężczyzną w sile wieku, który bez euforii podchodzi do wielkich osiągnięć swojej podopiecznej. „Jak jest sukces, schodzi ze mnie powietrze. Nie skaczę do góry, ledwo człapię na metę. Ja już za stary jestem na płacz i fikanie” – powiedział w jednym z wywiadów.