Tenis na trawie

Połowa czerwca to czas, gdy wszystkie tenisowe drogi prowadzą do Wimbledonu. Przez miesiąc z okładem na kortach trwa gra w zielone. Z jednej strony to zachowanie resztek tradycji, z drugiej sportowy biznes jak zawsze – tyle że w ładniejszym opakowaniu.

Aktualizacja: 14.06.2009 10:00 Publikacja: 14.06.2009 01:03

Wimbledon, 2008

Wimbledon, 2008

Foto: AFP

Do wczesnych lat 70. większość znaczących turniejów tenisowych rozgrywano na trawie. Nawet mistrzostwa Francji miały swoją wczesną erę trawiastą, której finałem był turniej z 1925 roku, choć na ceglastych kortach grano tam już wcześniej. Australian Open wytrwał przy klasycznej nawierzchni do 1987 roku. W Nowym Jorku ostatni raz piłki ślizgały się po zieleni kortów na Forest Hills w 1974 r.

Został Wimbledon, a z nim nieco nadwątlona wiara, że tenis na trawie to powrót do korzeni. Zwolennicy tradycji mają swoje argumenty: na równo ostrzyżonym trawniku najlepiej widać mistrzostwo techniczne, szybkość biegu, płynność akcji, dynamikę serwisu. Wielcy styliści tenisa zwykle świetnie wypadali na trawie, choć musieli poprzeć swój talent solidnym pierwszym podaniem. Jest też coś dla zdrowia: bieganie po murawie to przyjemność dla wymęczonych stawów kolanowych i skokowych. Najwięksi miłośnicy mówią jeszcze o zniewalającym zapachu skoszonego kortu.

Wrogów połączenia tenisa i trawy pojawiło się jednak wielu. Czasem po prostu decydowały koszty. Utrzymanie trawników w stanie nadającym się do gry to ciągłe strzyżenie, wałowanie, podlewanie, dosiewanie, chronienie zarówno przed nadmiarem słońca, jak i wilgoci. Trawę mogą niszczyć inne rośliny, nawet zwierzęta. W Wimbledonie co roku specjalistyczne ekipy z psami szukają miejskich lisów, ich mocz to dla trawnika natychmiastowa katastrofa.

Tenis na trawie nie podoba się wszystkim. To najszybsza nawierzchnia, piłki odbijają się nisko i szybko, dość często nierówno, co czyni grę nieprzewidywalną, a grającym dodatkowo podnosi poziom adrenaliny. Nawet mały deszcz powoduje upadki. Przykładów nudy wiejącej z wimbledońskich kortów było wiele, zwłaszcza gdy po przeciwnych stronach siatki stawały dwa potężne serwisy i wszystko sprowadzało się do monotonnego odliczania wygrywanych szybko punktów i rzadkich momentów zainteresowania, gdy rywalom udawało się odbić parę piłek.

Wimbledon jednak przetrwał, bo na tradycji, w której klasyczną formę wlano całkiem nowoczesną komercyjną treść, można jednak świetnie zarobić. Gdy cały tenisowy świat zaczął dążyć do ujednolicania sposobu gry, gdy hasło „sprawiedliwych” kortów kazało w Australii i USA postawić na twarde, syntetyczne nawierzchnie, w Londynie uratowano imperium dla tych, którzy potrafią grać systemem serwis i wolej. Na deser od tego roku dołożono nad kortem centralnym przesuwany dach.

Skutek tego jest taki, że w kalendarzu wciąż trwają także inne turnieje rozgrywane na trawie. Nie ma ich wiele, w 2009 roku mężczyźni walczą dwa tygodnie przed Wimbledonem na kortach londyńskiego Queen's Clubu i w niemieckim Halle, tydzień później w 's-Hertogenbosch (Holandia) i Eastbourne na ziemi brytyjskiej. Nawet Amerykanie, zapewne z racji kompleksów historycznych, mają swój turniej trawiasty i wymyślili rywalizację w Newport na Rhode Island – zaraz po londyńskim Wielkim Szlemie. U pań jest skromniej – trzy turnieje: najpierw Edgbaston (Birmingham), potem w Eastbourne (w tym roku tytułu broni tam Agnieszka Radwańska) i 's-Hertogenbosch.

W odświeżonym uroku turniejów trawiastych jest też pewna mała tajemnica, której znaczenie pojęli ci, którzy widzieli znakomity ubiegłoroczny wimbledoński finał, (Rafael Nadal pokonał Rogera Federera). Tajemnica tkwi w składzie trawy, z jakiej tworzone są korty w Londynie. Do 2001 roku wysiewano tam klasyczną mieszankę angielskiego rajgrasu (70 procent) i kostrzewy czerwonej. Powstawały korty bardzo szybkie i śliskie.

Szefowie klubu uznali, że pora wytrącić krytykom ważny argument i zostawili sam rajgras. Trawa wimbledońska od paru lat jest bardziej wytrzymała, nawierzchnia twardsza. Piłki odbijają się wyżej i nieco wolniej, bo źdźbła rajgrasu trzymają się prosto. Wszystko potwierdziły stosowne badania w Brytyjskim Instytucie Badania Nawierzchni Sportowych.

Dziś Ivan Lendl, jeden z tych tenisistów, którzy tworzyli legendę wielkich przegranych Wimbledonu, nie powiedziałby sławnego zdania: – Trawa jest tylko dla krów.

Do wczesnych lat 70. większość znaczących turniejów tenisowych rozgrywano na trawie. Nawet mistrzostwa Francji miały swoją wczesną erę trawiastą, której finałem był turniej z 1925 roku, choć na ceglastych kortach grano tam już wcześniej. Australian Open wytrwał przy klasycznej nawierzchni do 1987 roku. W Nowym Jorku ostatni raz piłki ślizgały się po zieleni kortów na Forest Hills w 1974 r.

Został Wimbledon, a z nim nieco nadwątlona wiara, że tenis na trawie to powrót do korzeni. Zwolennicy tradycji mają swoje argumenty: na równo ostrzyżonym trawniku najlepiej widać mistrzostwo techniczne, szybkość biegu, płynność akcji, dynamikę serwisu. Wielcy styliści tenisa zwykle świetnie wypadali na trawie, choć musieli poprzeć swój talent solidnym pierwszym podaniem. Jest też coś dla zdrowia: bieganie po murawie to przyjemność dla wymęczonych stawów kolanowych i skokowych. Najwięksi miłośnicy mówią jeszcze o zniewalającym zapachu skoszonego kortu.

doping
Witold Bańka jedynym kandydatem na szefa WADA
Materiał Partnera
Herosi stoją nie tylko na podium
Sport
Sportowcy spotkali się z Andrzejem Dudą. Chodzi o ustawę o sporcie
Sport
Czy Andrzej Duda podpisze nowelizację ustawy o sporcie? Jest apel do prezydenta
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Sport
Dlaczego Kirsty Coventry wygrała wybory i będzie pierwszą kobietą na czele MKOl?