Do 2007 roku w Formule 1 panował wolny rynek. Każdy team miał swojego dostawcę. Czasem (jak w przypadku Michelin i Renault w latach 2005-2006) okazywało się, że wybór ogumienia zapewnia przewagę nad konkurencją, która pozwala zdominować wyścigi i zdobyć mistrzostwo świata.

Zdarzały się też wpadki. W 2005 roku podczas Grand Prix USA siedem zespołów zaopatrywanych przez Michelina nie mogło wystartować w wyścigu. Opony nie nadawały się do ścigania po szorstkim torze w Indianapolis. Rok później Bridgestone miał podobny problem. Ówczesny regulamin nie pozwalał na zmiany opon w trakcie wyścigu, a japońska firma nie była w stanie wyprodukować mieszanki, która mogłaby przetrwać cały wyścig.

Od 2008 roku ogumienie dostarczał tylko jeden producent - Bridgestone (cała stawka jeździła na jego oponach już w 2007 roku, po wycofaniu Michelina). Za wyłączność firma musiała zapłacić Międzynarodowej Federacji Samochodowej (FIA) duże pieniądze. Złote czasy się jednak skończyły. Bridgestone, który ma kontrakt do końca 2010 roku zapowiedział, że nie będzie zabiegał o jego przedłużenie. W podobnym tonie wypowiadają się inni wielcy producenci.

– Nie planujemy powrotu do F1 – oświadczył rzecznik firmy Goodyear Ed Markley. – Będziemy jednak monitorowali sytuację w celu podjęcia odpowiednich decyzji.

Zainteresowania nie przejawiają również Michelin i Pirelli. Włoski producent zastanawia się też nad sensem kontynuowania współpracy z WRC. Kontrakt, za który zapłacił 11 mln euro kończy się w 2010 roku. - Świat znacznie się zmienił od czasu, gdy złożyliśmy nasze poprzednie propozycje FIA. Zbadamy zainteresowanie sportem i efekt naszego obecnego kontraktu w WRC. Potem przedstawię dane zarządowi Pirelli, nie ma jednak gwarancji, że uzyskamy od nich zgodę - stwierdził w rozmowie z Autosportem Paul Hembery, dyrektor motorsportu Pirelli.