Komisarz David Stern ogłosił, że w ostatnim sezonie liga straciła 370 milionów dolarów. Co więcej, ta tendencja utrzymuje się od kilku lat. Wielkie straty właściciele zakładali już kilka miesięcy temu, więc sytuacja wygląda dramatycznie, ale tylko z ich punktu widzenia.
Dyrektor wykonawczy związku zawodowego koszykarzy Billy Hunter zarzucił Sternowi mijanie się z prawdą. – Nie wierzę w straty. Wszystko jest wynikiem księgowości, jaką prowadzą właściciele klubów. Jeśli nie uwzględnimy odsetek i amortyzacji, to strata zmniejsza się o 250 mln. Reszta jest wynikiem założonego spadku widowni, co też nie okazało się prawdą – twierdzi Hunter, który wskazuje, że w minionym sezonie liga osiągnęła najwyższe dochody w historii.
Swoje zarzuty podpiera tym, że w znacznej części hale, w których grają drużyny i stacje telewizyjne pokazujące mecze, należą do właścicieli klubów. Według Huntera pieniądze między nimi są tasowane w ten sposób, by wykazać stratę. Dlatego koszykarze przygotowują strajk.
Stern musi brać poważnie te słowa, bo sezon 1998/1999 rozpoczął się dopiero w lutym przez odmowę podpisania przez koszykarzy umowy zbiorowej. Teraz obie strony stoją przed zadaniem renegocjacji kolejnej umowy, która wygasa 1 lipca 2011 roku. Gra idzie o naprawdę poważną stawkę, bo limit pieniędzy, jaki drużyna może w sezonie przeznaczyć na zarobki, wynosi obecnie ok. 58 mln dolarów. Choć za przekroczenie „salary cap” NBA wprowadziła specjalny „podatek od luksusu” (za każdego dolara wydanego ponad pułap trzeba wpłacić drugiego – do kasy ligi), niektóre zespoły decydują się na tę ofiarę, bo dobrzy gracze słono kosztują.
Ci przeciętni zresztą też. Zwykłemu kibicowi nazwiska Drew Gooden czy Amir Johnson mówią niewiele, tymczasem dostali kilkuletnie kontrakty, warte 30 milionów dolarów. Rudy Gay w ciągu kilku lat może się spodziewać przelewów od Memphis Grizzlies na sumę 80 milionów dolarów.