Drużynowy Puchar Świata to takie zawody, w których startują cztery najlepsze zespoły, a na końcu i tak wygrywają Polacy.
Niedzielne zwycięstwo było być może najcenniejsze ze wszystkich dotychczasowych (wcześniej 2005, 2007, 2009), a na pewno wyjątkowe, bo wywalczone pierwszy raz na obcej ziemi, w dodatku – tak jak rok temu – dopiero w ostatnim wyścigu.
Wygrał go pewnie Tomasz Gollob, kapitan i mentor polskiej drużyny. Wicelider klasyfikacji generalnej cyklu Grand Prix świetnie wystartował, zostawił w tyle Szweda Andreasa Jonssona, Brytyjczyka Scotta Nichollsa i co najważniejsze Duńczyka Kennetha Bjerre, bo złoto mogli odebrać nam już tylko gospodarze turnieju, jadący bez swojego asa – Nickiego Pedersena.
Gollob kontrolował sytuację do samego końca, przewaga nad rywalami była tak duża, że mógł sobie pozwolić na chwilę brawury i ostatnie metry przejechać na jednym kole. Koledzy i trener Marek Cieślak ruszyli z gratulacjami. Był Mazurek Dąbrowskiego, szampan i runda honorowa odkrytym samochodem.
Jeszcze dzień wcześniej zastanawiano się, czy zawody w ogóle się odbędą. W sobotę rozegrano tylko cztery biegi. Plany pokrzyżowała ulewa, która przeszła nad liczącym zaledwie siedem tysięcy mieszkańców Vojens. Polacy zajmowali wówczas trzecie miejsce za Szwecją i Wielką Brytanią.