Komentatorzy telewizyjni licytowali się w pochwałach. Kibice krakowianki mieli swoje chwile szczęścia, widać było, jakim spektaklem może się stać mecz, gdy ktoś na korcie myśli i umie korzystać z talentu oraz techniki.

Nagrodą za te wyczyny był finał wywalczony po prawie rocznym oczekiwaniu. Jak ubiegłej jesieni w Pekinie, naprzeciwko stanęła Swietłana Kuzniecowa. I czar niestety prysł, bo Rosjanka kolejny raz okazała się za silna, zamiast technicznych sztuczek mieliśmy długie i wyczerpujące zapasy. Znów wyraźnie zobaczyliśmy granicę, poza którą dla Agnieszki jest już za szybko i za mocno. Ale niezależnie od wyniku finału, Radwańska ma prawo być dumna z występu w San Diego. Wróciła w rankingu na miejsce nr 9 i zajęła pozycję liderki w amerykańskim cyklu, który daje szansę podwojenia nagrody w trakcie US Open.

Na początku roku nazwiska Magdy Linette trzeba było szukać w rankingu WTA gdzieś za granicą pierwszego tysiąca. Kiedy w maju 18-letnia poznanianka otrzymała tzw. dziką kartę do eliminacji Polsat Warsaw Open, omal nie pokonała na Legii znanej Rosjanki Anny Czakwetadze. Od czerwca tenisistka Grunwaldu zagrała serię turniejów cyklu ITF. Wyniki robią wrażenie. Zwycięstwo w Szczecinie, finał w Toruniu, w minioną niedzielę tytuł w niemieckim Hechingen, gdzie trzeba było zaczynać od eliminacji. W pokonanym polu znalazły się zawodniczki, z którymi Polka na dobrą sprawę nie powinna mieć szans. Pięć miesięcy wystarczyło, by Linette poprawiła swój ranking o ponad 700 lokat. Teraz zaczyna się wspinaczka do drugiej setki. Dziewczyna była gwiazdą w kraju i w Europie we wszystkich rocznikach dla nastolatek. Wśród profesjonalistek, walczących o duże pieniądze, rzadko jest to uznawane za wielki atut. Może w przypadku Magdy Linette będzie jednak inaczej.

Jak z tego widać, miniony weekend przyniósł dwie wiadomości dotyczące polskiego tenisa. Jedna z nich jest dobra, a druga… jeszcze lepsza.