W Nowym Jorku nie gra kontuzjowana Serena Williams, siostry Venus od dwóch miesięcy nie widziano z rakietą, Andy'ego Roddicka osłabiła mononukleoza, a postępy jego kolegów wciąż nie gwarantują przynajmniej finału.
Zaniepokojeni, i to poważnie, są szefowie amerykańskich stacji telewizyjnych. Rok temu relacje z Flushing Meadows, gdzie coraz częściej dominują Europejczycy, obejrzało 2,6 mln Amerykanów. Oglądalność turnieju dramatycznie spada. W 1991 r. przed telewizorami usiadło 5,5 mln widzów.
A jednak niejaki Rick Horrow, wykładowca Harvard Law School, dowodzi swoim studentom, że w USA sportem z największą dziś tendencją wzrostu jest piłka nożna, a po niej właśnie tenis. Tę obserwację potwierdzają dane ze specjalistycznego Sporting Goods Manufacturers Association. Czytamy tam, że w ostatniej dekadzie liczba grających w tenisa wzrosła w Stanach do 18,5 mln. W porównaniu z rokiem 1991 jest to niebotyczny przyrost, aż o 43 procent! Sygnał, że amerykańscy obywatele coraz częściej odkładają pilota do telewizora, biorą do ręki rakietę i maszerują na kort.
Zdaniem tenisowych ekspertów ostatni taki boom miał miejsce w Stanach w latach 70. Wtedy chodziło przede wszystkim o masowe naśladownictwo. Kopiowanie takich idoli, jak Jimmy Connors, Arthur Ashe czy Billie Jean King. Teraz sytuacja jest inna. Amerykańska federacja (USTA) zbiera właśnie owoce gigantycznego zasiewu z ostatnich 12 lat. W roku 1998 właściciele i organizatorzy US Open doszli do wniosku, że trzeba zainwestować w korzenie dyscypliny. Zaczęli od kwoty 36 mln dol., potem co roku dorzucali kolejne 40 milionów.
Powstawały za te pieniądze powszechnie dostępne, darmowe korty oraz całe obiekty, aktywizowano ludzi, przeprowadzając setki akcji typu "Cardio tennis". Te działania trafiły na wyjątkowo podatny grunt. Nowe pokolenia Amerykanów rozumieją lepiej od poprzednich, że warto dbać o własne zdrowie i zawsze lepiej wydawać na nową rakietę niż na wizytę u lekarza.