Takie stany przechodziło pewnie wielu polskich kibiców. Polacy grali nierówno, raz beznadziejnie, innym razem bardzo dobrze. Ale znowu (który to już raz) można sobie robić nadzieję. Może to jest właśnie ten mecz, od którego zacznie się widoczna poprawa? Jeszcze niedawno liczyliśmy minuty bez strzelonej bramki. Teraz zdobywamy gole w trzecim kolejnym meczu. Najpierw po jednym, w sobotę dwa. Brakuje tylko zwycięstwa.

W sumie niby nie ma się czym emocjonować, bo rozmawiamy o reprezentacji znajdującej się w siódmej dziesiątce rankingu światowego. Ale dla tej reprezentacji 600 tysięcy ludzi zarwało sobotnią noc i usiadło przed telewizorami, ponad milion obejrzało poranną powtórkę, a polscy kibice na stadionie w Chicago stanowili większość. Jakkolwiek by patrzeć, zremisowaliśmy z drużyną z czołówki światowej, uczestnikiem mundialu, na jej boisku. Jak na budujący się wciąż nasz zespół, to całkiem przyzwoity wynik.

Irytowało mnie oczywiście to, że polscy piłkarze odbijają się od swoich przeciwników, są od nich słabsi fizycznie i wolniejsi, w wyniku czego zbyt często tracą piłkę w środku boiska. Po rozpoczętych w ten sposób akcjach nasza obrona miała duże problemy z zatrzymaniem przeciwnika. Jozy Altidore ogrywał już polskich obrońców na mistrzostwach świata do lat 20 przed trzema laty i tak samo łatwo robił to teraz. Ale przecież nie może się ustrzec błędów obrona, która w każdym meczu gra w innym zestawieniu. A dzieje się tak, bo albo ktoś jest kontuzjowany, albo trener szuka kolejnych kandydatów. Bałem się, kiedy w ostatnich minutach Polacy nie potrafili utrzymać piłki. Ale przyjemnie było popatrzeć na szybkie akcje, po których bezradni byli Amerykanie.

I kiedy oglądało się najlepszego obecnie polskiego piłkarza Jakuba Błaszczykowskiego czy Ludovica Obraniaka – szybkich, walczących, rodziła się jakaś nieśmiała nadzieja, że kiedyś spodoba nam się cała jedenastka.