Pele należy jeszcze do epoki romantycznej. Maradona to już przedstawiciel futbolowego kapitalizmu bez zasad, a raczej z zasadami opartymi na oszustwie. Artysta, który strzela bramkę ręką, dorabia do tego ideologię o ręce Boga, gdzieś w domyśle jest rewanż biednej Argentyny na mocarnej Anglii, wojna o Falklandy.

Do Pelego nigdy nie przykładano takiej miary. Legenda o dziesięcioletnim chłopcu, który słuchając transmisji radiowej z przegranego przez Brazylię finału mistrzostw świata 1950, zaprzysiągł zemstę Urugwajczykom i dokonał jej, uświadamiała milionom jego rówieśników, że marzenia się spełniają. Ale to była zemsta na boisku, w kategoriach sportowych. Umożliwił ją kunszt piłkarza, który zdobył swoje pierwsze mistrzostwo świata w wieku lat niespełna 18 i ukoronował niezwykłą karierę trzecim tytułem, kiedy miał już lat 30. Futbolowej sztuce Pelego nigdy nie towarzyszyło oszustwo lub zachowanie niegodne sportowca. O nim można było powiedzieć: to wzór, do jakiego warto równać. A przynajmniej próbować.

Ten wizerunek zapewne ma jakieś rysy, ale wolę ich nie znać. Pele to tyleż realny piłkarz, co legenda epoki przedtelewizyjnej. A legendy nie mają wad. Być może Pele jest mi bliższy także przez to, że trenował na Stadionie Dziesięciolecia, oglądał mecz Legii na Łazienkowskiej i strzelał nam bramki na Stadionie Śląskim.

Kiedy to było? Chyba gdzieś w okolicach bitwy pod Grunwaldem, kiedy obowiązywał jeszcze kodeks rycerski. Dawno, ale prawda.